niedziela, 3 listopada 2013

Rozliczenie z Kanadą

Napisałam jakoś w lecie do przyjaciółki mejla, bo zdziwiona była że wracamy...

"To jest wszystko bardzo wielowymiarowe. Mnóstwo czasu mam żeby sobie przemyśliwać życie jak gonię za maluchem po parkach ;). Potem tylko trochę mi tego czasu brakuje, żeby to spisać ;-).

Wiesz ja też, jak wielu, czułam się w naszej ojczyźnie stłamszona. Remont mieszkania, zmęczenie pracą, Kuba, który wymagał i nadal wymaga ciągłego zabawiania, takie hiperaktywne dziecko. I wydawało mi się, że jak wyjedziemy gdzieś, to będzie inaczej. Jesień, która za szybko przyszła i zamknęła nas w czterech ścianach. Brud na ulicach i pod oknem nowego/ starego mieszkania, sypiący się gruz albo brudny topniejący śnieg Panie w okienkach doprowadzały mnie do szewskiej pasji. Autobusem brzydziłam się gdziekolwiek podjechać. Idąc z wózkiem miałam ochotę na każdej ulicy dzwonić po straż miejską, bo co jeden kierowca, to większy palant A jak pewnego dnia poszłam pobiegać i ledwo wróciłam, bo właśnie sezon grzewczy się zaczął i smog taki usiadł, że wizualizacja Qbka i moich płuc przyprawiła mnie o mdłości... to już byłam tak zdeterminowana, że miałam ochotę jechać prosto na lotnisko.

Perspektywa zmiany wydawała się wyleczyć wszystko, łącznie z brakiem na intymność, i brakiem czasu dla siebie i wszystko to co nagle znika jak się pojawia ten/ta/to lub ci trzeci. I to już chyba tak zawsze będzie, że trawa u sąsiada jest bardziej zielona...

I jest pięknie, trawa jest bardziej zielona, bo dużo deszczu pada i dbają diabelnie i psy na nią nie robią i powietrze ma lepsze do fotosyntezy i jak kawałek ludzie zadepczą to potem wymieniają ten kawałek i jak to nie pomoże to karteczkę dadzą, żeby nie deptać i psów nie wypuszczać. I pełno miejsc gdzie można usiąść, odpocząć, pooddychać, popatrzeć na wodę, na drzewa, na kwiaty, i żaden samochód nie wjedzie na teren zielony i jeszcze nawet nie pomyślisz, że chcesz przejść przez ulicę, a już się zatrzymuje sznur samochodów, i uśmiechną się do ciebie. Pięknie jest.

Tylko, miejsce to nie wszystko. 

Patrzę sobie na grupki znajomych bibakujące na plaży, pykające w siatkę, piknikujące w parku i smutno mi się robi że my sami. I jest nam w trójkę fantastycznie, ale chciałoby się tym "fantastycznie" jeszcze z kimś podzielić. I mam znajome mamy z dzieciakami, ale to jakieś takie płytkie. Bardzo życzliwe, słoneczne i dzieciowe, ale jak potrzebuję faktycznie pogadać to idę do Magdy. Co za szczęście, że Magda jest tu z nami.

Przeglądam oferty z ogłoszeniami i wiem, że to strata czasu. Rozmawiam z babeczką z agencji pracy tymczasowej i mam świadomość, że jeśli cokolwiek mi znajdą to bedzie to stanowisko asystenckie. Tyle, że w HR, bo na inne się nie zgodzę. I ona robi krótki wywiad, zbiera referencje i robi wielkie oczy jak jej opowiadam co się robiło w Polsce. Matko! Przecież to nie było żadne rocket science. Ale co teraz mam zaczynać wszystko od nowa, tak jakbym właśnie studia skończyła, albo nawet trudniej, bo nie mam tych wszystkich kontaktów...

Trzymam na rękach Qbka i gadamy przez Skype z dziadkami i oni klaszczą i on klaszcze, a potem pokazują psy na ostrej a Qba na to "a! a! a!" (czyt. hał, hał, hał) i potem mówimy sobie papa, papa. Zarówno dziadkowie jak i maluch tracą cenny czas bez siebie. I jest to kolejny kamyczek.

Na tyle dojrzałam, żeby Qbę odciąć od pępowiny (lepiej późno... jak to mówią ;)). Ale żeby to zrobić, potrzebujemy pracy dla mnie, dziadków i zaufanej niani dla Qby. I to wszystko mam w Krakowie.

Następny kamyczek to praca Doma, jako przykład tego jak nie powinno się pracować. Więc skoro ani on ani ja nie jesteśmy szczególnie zadowoleni, to trzeba coś z tym zrobić.

I jeszcze jeden kamyczek jest taki, że po prostu, najzwyczajniej w świecie zaczyna (bardzo powoli jeszcze) brakować mi kawy w Bunkrze Sztuki, koncertu w Harrisie, Rynku o świcie zanim oblężony zostanie przez turystów, lunchu w Klimatach Południa, przejścia się gorczańską polaną, wypadu w tatery...

I jeszcze jeden, chyba już ostatni, Kanada to piękny kraj, a British Columbia jest na prawdę Beautiful, ale to tylko albo aż przyroda. Zależy jak na to popatrzeć. W każdym razie tęskno na europejską historią, tradycją i kulturą. Jedyna fajna wystawa na jakiej byłam (oprócz muzeum antropologii, bo jest mega) to tymczasowa Spiegelmana, hehehe :-D.

I nie wiem jak to jest, ale część ludzi na emigracji się odnajduje, ale chyba musi zaklikać na wielu płaszczyznach plus bardzo zależy co się zostawia. A myśmy zostawili piękne życie z rozlicznymi codziennymi frustacjami i wkurzeniami, ale jednak piękne. Więc światopogląd światopoglądem, ale dopóki się samemu nie spróbuje to się nie wie. I jest inaczej niż jak się było za granicą samemu i bez dzieci, bardzo inaczej."

Tak więc polecam :D

Dziękuję i do przeczytania kiedyś, jak wpadnie jakiś sensowny lub bezsensowny pomysł na podzielenie się myślą ;).

Ola

piątek, 18 października 2013

Wracamy doma :D

Już czekamy pod Los Angeles na jutrzejszy dzień i o 16tej czasu lokalnego startujemy do DOMU. Pięknie będzie wrócić i zobaczyć i wyściskać Was wszystkich :D!!!

Do zobaczenia po 20tym października na Studenckiej lub w innych okolicznościach przyrody :).

   :D

Gobliny i anioły

Wyjechaliśmy już z tej zaczarowanej skalnej krainy. Na koniec naszej wycieczki zostawiliśmy sobie same perełki czyli Bryce Canyon i Zion. Po drodze zahaczyliśmy o kilka innych... brak słów by opisać ten świat jak z baśni. I chyba nie tylko my mamy takie skojarzenia, bo nazwy mówią same za siebie...

Goblin Valley State Park

To jakiś absolutny kosmos - Bryce Canyon

Angels Landing w Zion National Park

wtorek, 15 października 2013

Niech żyją Mormoni!

12.10.2012
Dzień zaczęliśmy tradycyjnie bez pośpiechu, kawusia, śniadanko, pogaduchy, ogarnięcie kampera i wczesnym rankiem w południe (hahahaha) ruszyliśmy poszukać łatwej drogi na najbardziej znanej ściance wspinaczkowej koło Moab - Wall Street. Asekurować można z samochodu ;-). 

Pozachwycaliśmy się piaskowcem, dobrym tarciem i pięknymi widokami, zrobiliśmy dróg tyle co kot napłakał i ruszyliśmy w drogę z zamiarem odkrywania kolejnych pięknych terenów, byle nie parków narodowych. No i przejeżdżamy koło jakiejś tablicy "national parks open" i jedziemy dalej….No i co?! No i powoli dociera do nas treść zawarta w tych słowach. Mijamy zjazd na Arches National Park, a tam sznur samochodów na serpentynach prowadzących do parku, więc my ostry skręt i dawaj za nimi. Przy wjeździe uprzejma pani w okienku poinformowała nas, że stan Utah do końca "US government shutdown", sponsoruje parki na swoim terenie. Wow!!!

Niech żyją Mormoni!!! Bo to oni rządzą w Utah. Obecnie to około 60% ludności tego stanu. Przybyli to w 1846 roku, kiedy po prześladowaniach na wschodzie stanów podjęli decyzję o migracji w poszukiwaniu własnego lądu. Dotarli do krainy kanionów, odizolowanej i zamieszkałej jedynie przez plemiona indiańskie. I tu znaleźli swoją "ziemię obiecaną". Kościół Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich (bo tak brzmi pełna nazwa) założył siedzibę w Salt Lake City i stąd zarządza. Jaki jest rzeczywisty wpływ na politykę - nie wiem. Ale przebolejemy niski procent na piwie kupowanym na ich terenie i brak kasyn w całym stanie ;-).

Teraz to się już rozhulaliśmy tak, że nie ma kiedy nawet pisać o tych wszystkich cudach...


Delicate Arch w Arches National Park

A to wytłumaczenie dla dziwnego kadru poprzedniego zdjęcia. Nazwijmy sobie to zdjatko: "polowanie o zachodzie słońca" ;)

piątek, 11 października 2013

Canyonsland

09.10.2013 Canyonsland
Zjechaliśmy z drogi do Moab, bo zachęciła nas tabliczka Canyon Recreation Area, jakieś 30km przed samym miastem. No i naszym oczom ukazał się prawdziwy dziki zachód: czerwona kamienista i piaszczysta ziemia, pełno skał, a pomiędzy nimi kujące krzewy i hulający pomiędzy nimi ciepły wiatr, wdmuchujący piasek w dziurki nosa. Zjechaliśmy w boczną dróżkę, a tam jak okiem sięgnąć kraina kanionów, całe kaskady urwisk, załomów skalnych, znów wieżyczki, minarety i katedry skalne. Trochę jakbyśmy patrzyli z lotu ptaka na ogromne królestwo skalne.


Królestwo, które w dawnych czasach, mniej więcej tych co świetność Imperium Rzymskiego, zamieszkiwała cywilizacja z wysoko rozwiniętą kulturą i gospodarką. Około XIII w z niewyjaśnionych przyczyn nagle przenieśli się na południe, pozostawiając po sobie tylko budowle ogromnych domostw wykonywanych z kamienia, ziemi i drewna. Potem Królestwo zasiedlili hodowcy bydła, którzy gnali stada przez te labirynty, szukając coraz to nowych pastwisk.





Monument Valley

07.10.2013 Monument Valley
Absolutnie miażdży! Dom plemienia Navajo. Dom księżycowy, święty, surowy i piękny. 
Nazwa nadana przez jednego z pierwszych przyjaźnie nastawionych osadników - Gouldinga, który znalazł sobie sposób na życie, handlując z Indianami. Później, kiedy w 1958 roku powstał Park, w miejscu jego domu utworzono cały kompleks dla turystów, gdzie i my zaparkowaliśmy naszego campera. Park i cały obszar całkiem sprytnie zarządzany jest przez Navajo, którzy w ten sposób kontrolują ruch na swoim terenie, ograniczając dostęp do miejsc kultu, wyznaczając ścieżki i drogi dla ciekawskich oczu przybyszy i co tu dużo mówić, dając pracę i możliwość zarobku "swoim". Prowadzą więc wycieczki, wyrabiają i sprzedają biżuterię, kolorowe tkaniny, obrazki i wszystko co w wyrażeniu "souvenirs" się zmieści. Kultywowany od pokoleń wypas owiec przestał się opłacać i rodziny które to wciąż robią, to raczej z uwagi na tradycję i poczucie niezależności (owce dają im mleko a więc pożywienie, wełnę na odzież itp.) niż intratność przedsięwzięcia.

Cały teren czerwonego piasku i skały piaskowca. Formacje skalne, będące efektem działania wody i wiatru, tworzą niewiarygodne kształty przypominające wieże, konie, wielbłądy, dłonie i co tam wyobraźnia patrzącego podpowie. Nie wolno na nie włazić, więc jest poczucie niedostępności, a przez to "sacrum".




Antelope Canyon

06.10.2013 Antelope Canyon

Chciałoby się śpiewać z zachwytu, albo właśnie usiąść i w ciszy z nabożnością pomodlić lub pomedytować. Jakby się znaleźć w przepięknej katedrze, gdzie tylko słychać przesypujący się przez szczeliny piasek, rozświetlony gdzieniegdzie snopami sączącego się z zewnątrz światła. I pewnie nawet by można tam na chwilę odlecieć, gdyby nie kolejna wycieczka depcząca po piętach i co chwilę to charakterystyczne "pstryk, pstryk, cyk, cyk". Ale nawet dla kilku chwil zachwytu i wydania z siebie "och" i "ach" warto było wsiąść do meleksa i przewieźć się do tego ukrytego w czerwonym stepie kanionu. 











wtorek, 8 października 2013

Shutdown

02.10.2013
Całe życie mi się wydawało, że polityka sobie, a ja sobie, że gdzieś tam tłuką się patałychy o stołki, wyciągają sobie nawzajem brudy z szafy i karmią się aferami, ale mnie przeciętnego obywatela to mało dotyczy. Tylko żeby nie było, na wybory zawsze szłam oddać głos… tylko bez większego przekonania, że coś się zmieni. A tu proszę! Bezpośrednio między oczy dostajemy strzała od rządu i to na dodatek mocarstwa światowego. I nagle decyzja rządu, albo właściwie brak konsensusu wpływa na nasze trzy tygodnie od miesięcy planowanej podróży.

Żegnajcie Parki Narodowe Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, żegnajcie godziny spędzone na wyszukiwaniu informacji gdzie się zatrzymać na zdjęcia, gdzie na wycieczkę, a gdzie na hambusa. Do kosza możemy sobie wrzucić mapy, przewodniki i informatory ściągnięte przed wyjazdem, porady znajomych, mejle z dobrymi radami gdzie się na wspin zatrzymać a gdzie na zwiedzanie. Misterny plan przejechania paru tysięcy kilometrów i zobaczenia tych wszystkich cudów od Grand Canyon, przez Powell Lake, Moab, Zion, Arches i Yosemite, że tylko kilka wspomnę, wziął w łeb.

Jeszcze w nocy tuż przed wylotem do LA debatowaliśmy czy jechać czy nie jechać. Ostatecznie 1 października przekroczyliśmy granicę, bo trochę szkoda było lotu, zarezerwowanego wozu i jednak wciąż mieliśmy i mamy nadzieję, że się dogadają. No zobaczymy, ostatni "shutdown" był 17 lat temu, najdłuższy trwał 21 dni, wiele było jednodniowych. Nic nie wiadomo, taksówkarz który nas wiózł z lotniska mówił, że predykcje są na 17dni, dziennikarka, która prowadziła wywiady przed jednym z zamkniętych parków, twierdzi że nieprędko się dogadają, bo nikt bardzo nie traci na tym zamknięciu. A niech ich!!!




Zrobimy sobie alternatywną wycieczkę po miejscach, do których normalnie się nie jeździ :D.

04.10.2013


Na razie jedziemy na północ. Omijamy skutecznie Parki Narodowe, które faktycznie wszystkie są zabarykadowane. Dosłownie! Zamknęli nawet autostradę wzdłuż Grand Canyon, na której było miejsce widokowe i ludzie zatrzymywali się żeby choć z daleka strzelić fotę. I przeszkadzało psom ogrodnika, że sobie turyści, co przyjechali z różnych stron świata, chcą choć jedną pamiątkę zrobić. Na szczęście jest trochę terenów należących do ludności rdzennej (czyt. Indian) oraz są też parki stanowe, które może nie aż tak spektakularne jak narodowe, ale wciąż potrafią zachwycić.


Ostatnią noc spaliśmy na campingu, który tylko i wyłącznie dzięki uprzejmości strażnika był otwarty. Parkowcy dostali nakaz zamknięcia wszystkich kampowisk i wycofania turystów z parków w ciągu 48 godzin. Dziś już nie mieliśmy tyle szczęścia… albo może będziemy go mieć więcej niż rozumu, bo zaparkowaliśmy nad przepięknym kanionem Marbel, tyle że na zakazie nocowania. Tylko gdzie tu iść jak wszędzie ciemno i do domu daleko? ;)

05.10.2013
I tamtej nocy się zbyt nie wyspaliśmy, bo nagle koło 23ciej obudziły nas odgłosy bębna i pokrzykiwania. Oczywiście wyobraźnia zaczęła pracować i już widzieliśmy jak nas otaczają, napadają i niosą złożyć w ofierze bogowi kanionów ;). Na szczęście znaleźliśmy niedaleko inne, lepsze miejsce do zaparkowania.


Jesteśmy już na terenie Indian Navajo, którzy wywalczyli wiele lat temu swój teren od rządu USA i teraz, ku naszemu zadowoleniu, mają "gdzieś" jego problemy. Żyją głównie z turystyki, a mają co pokazywać i co opowiadać, kaniony, ostańce skalne, księżycowe formacje skalne. Pierwotnie lud koczowniczy żyjący głównie z wypasu, bardzo umiejętnie przystosował się do współczesnego świata, nie rezygnując przy tym ze swojej tożsamości.


poniedziałek, 30 września 2013

Ostatni dzień

Niebo zasnute chmurami czasem tylko się przejaśnia. Wybrałam się pooddychać na koniec tym wilgotnym powietrzem i jak rok temu prawie z parasolem nad głową i w chlupiących butach. Tylko tym razem pod nogami zwiędłe żółte liście... i stwierdziłam że na koniec zaszaleję, więc weszłam do Starbucksa po gorącą "pumpkin spicy" kawę, dynie wszelkiego rodzaju teraz są w modzie przed Halloween, więc i dynię z kawą zmieszać można. Z dymiącym kubkiem rozkosznie mlecznej słodyczy deszcz przestał być dokuczliwy, za to nachalnie wtulił się we włosy. Biegał po ulicach i skakał ze szklanych wieżowców... wesołe to Vancouver :).

sobota, 21 września 2013

Jesień idzie

Jak w tekście A. Waligórskiego jesień idzie i nie ma na to rady...


Złota kanadyjska jesień, chciało by się rzec :D.

Sieć

"Sieć" - miasto to sieć prostopadłych ulic, co z lotu ptaka wyglądają jak sieć rzucona na wieżowce, co równiutko zarządziła całą architekturą miasta. Nie wiem czy pamiętacie nasze przygody z zakupem auta? Sieć powiązań w obrębie poszczególnych grup narodowościowych dała się mocno odczuć. Jesteś Chińczykiem, trafiasz do China Town, jesteś Hindusem, najpewniej znajdziesz zatrudnienie w taksówce, jesteś Rosjaninem, zamieszkasz na West End w bloku podobnym do tych zza żelaznej kurtyny, jesteś Polakiem... no właśnie... tego nie odkryłam ;-).

Wreszcie sieć to podstawa znalezienia pracy w Vancouver. W okresie jak jej jeszcze szukałam parę miesięcy temu, na paru profesjonalnych HRowych spotkaniach dowiedziałam się, że na przykład ponad 90% wakatów w Vancouver w ogóle nie jest publikowanych - nigdzie!!! Zatem skąd wiadomo, że w ogóle jakaś firma szuka osób? Nie wiadomo! Tylko 13% osób które znajdują prace, znajduje ją przez ogłoszenia. Trzeba mieć kontakty, trzeba mieć tak rozwiniętą sieć kontaktów, żeby ktoś z tej sieci przypomniał sobie Ciebie, że "szukasz wyzwań zawodowych", bo przecież broń boże nie pracy. Szukanie pracy to bycie bezrobotnym, to osoba przegrana, zazwyczaj w depresji, wzbudzająca współczucie, wywołująca poczucie winy w rozmówcy. Powiedzenia "szukam pracy" to kaplica, bo osoba, z którą rozmawiasz od razu poczuje ciężar na plecach, obowiązek pomocy, na 99% nie będzie wstanie pomóc w danym momencie i tylko źle się z tego powodu poczuje. A Vancouverczycy nie lubią się źle czuć. I chwała im za to! Ja też nie lubię :D.

To co robić? Nie można powiedzieć że się szuka pracy, nie można jej znaleźć w ogłoszeniach... To jak do cholery znaleźć tę robotę? Network! network! network! słówko już bardzo zakorzenione w języku polskim. Czekam tylko jak prof. Miodek uzna, że networking weszło oficjalnie do słownika. Usiądź więc gościu pod mym liściem i networkuj :D. Chodź na spotkania branżowe, prezentacje firm, konferencje (jak Cię stać, co wcale nie jest takie oczywiste, bo koszt jednego dnia zaczyna się od 800$), zbieraj wizytówki, rozmawiaj o możliwościach, opcjach, uśmiechaj się i może coś z tego wyjdzie. Może tak a może nie. Potem siadaj do komputera i szukaj tych ludzi na linked-in, pisz do nich, pisz na forach dyskusyjnych. Koniecznie zapisz się na meet-up dla młodych HRowców, speców z prawa pracy lub aktywnych biznesowo kobiet (60% "enterpreneur'ów" w BC to kobiety)...

A! co to meet-up? No właśnie super sprawa w mieście, gdzie wciąż przybywają nowi ludzie. Meet-upy to serwis internetowy, na którym można założyć dowolną grupę, ludzie przystępują, zapisują się elektronicznie, a potem spotykają w realu i np. spędzają pół dnia na placu zabaw ze swoimi pociechami, bo to grupa "New moms", albo idą do kawiarni i dyskutują na temat bieżącej sytuacji politycznej w Syrii, bo to grupa "Politicians changing the world", albo jadą na weekend na szkolenie lawinowe, bo to grupa "Outsiders"... jednym słowem można robić wszystko! Również nawiązywać kontakty biznesowe.

Wracam zatem do wątku budowania networkingu w celu znalezienia pracy. Zdefiniowałabym to tak: agresywne działanie na rzecz pozyskiwania nowych kontaktów, bez używania słów "szukam pracy", choć i tak wszyscy wiedzą o co chodzi. Bardzo inne od tego co znam z Europy, z Polski, gdzie jednak budowanie kontaktów zawodowych odbywa się głównie poprzez aktywne życie zawodowe, stopniowe zaufanie. Mniej jest okazji do takich koktajlowych pogawędek bez innego celu niż tylko zainteresowanie kogoś swoją osobą w kilkuminutowej rozmowie. Masakrycznie wypala... Ale to też bardzo mocno pokazuje cechy kultury północno amerykańskiej, gdzie ludzie mają łatwość w opowiedzeniu o sobie w kilku zdaniach, zrobienia show wokół własnej osoby... wychodzi kultura indywidualizmu, wychowywanie w przekonaniu "you are the best". I bynajmniej nie mówię, ze to złe, tylko takie bardzo inne...

poniedziałek, 16 września 2013

Koła czasu

Mniej jak u Chylińskiej (choć to dobry polski rock), a bardziej wg wschodniego, azjatyckiego pojęcia czasu, zataczamy koło. Sekwencja zdarzeń powtarzających się cyklicznie po dziewięciu miesiącach i znów wylądowaliśmy w weekend poprzedni na Seymur i Chief'ie. Dokładnie w takiej samej kolejności, znów po jednym dniu na każdy, i ba! nawet w podobnym składzie :). Obie górki to takie "must do". Seymur z racji tego że jest zaraz nad Vancouver i panorama z niego prawdziwie nieziemska na miasto się rozciąga, a Chief z racji tego, że jest największą monolityczną ścianą w swojej kategorii oczywiście.

Widok na Mount Baker (3286) z drugiego wierzchołka Seymur. 

Mój ulubiony widok na łódeczki, czyli English Bay zaraz przy Vancouver, dalej na horyzoncie Vancouver Island.

 Mount Garibaldi, miejsce, góra do której zdecydowanie trzeba wrócić. A jak z daleka nie zachęca, to zachęcam do obejrzenia z bliska na fotach Magdy W.

A to kolejny ulubiony widok, tym razem z trzeciego wierzchołka Chiefa na zatokę przed Squamish i drogę Sea to Sky.
  
Inukshuk - symbol używany przez plemiona północnych rejonów Kanady, oznaczający w języku Inuitów "przyjaciela". Dawniej kamienie w taki kształt układano dla oznaczenia drogi dla przemierzających tundrę. Tego jakiś turysta ustawił na Seymur, żeby było wiadomo gdzie jest szczyt :D. 
Stał się symbolem Olimpiady 2010 i samego Vancouver. Vancouverczycy tłumaczą jego symbolikę jako gościnność, która z otwartymi ramionami wita nowych przybyszów każdego dnia. Ładnie prawda? :). 

sobota, 14 września 2013

Wspomnienie lata

Dzisiejszy dzień cały zasnuty mgłą, więc by odczarować tę szarugę, zabrałam się na uporządkowanie zaległych zdjęć i jak się od razu zrobiło słonecznie i jasno... zapachniało trawą w parku, piaskiem z plaży, usłyszałam wesoły gwar ulic i muzykę. Od strony downtown grał jazz, a ze Stanley Parku dochodził wesoła, lekka popowa mieszanina czegoś co znam z "it is you Vancouver" :D.


Lato się skończyło definitywnie, prognozy zapowiadają deszcze, ochłodzenie i katar. Tzn. katar już nas dopadł zwiastując początek jesieni. Więc a-psik na pohybel wilgoci!

Biiiiiig car

Biiiiiig to jedno z pierwszych słów Qby, biiiiig są pickupy, biiiiig są kempery, biiiiig są terenowe dżipy, a ciężarówki są jeszcze bardziej, bo aż byyyyyyg.

Ale po co takie wielkie te wszystkie bigi i bygi? Po co tyle bulić za benzynę?
Każdy ma jakieś inne wytłumaczenie. Zamiast osobówki suv, bo bezpieczniej, a wiadomo "safety first", bo się zmieszczą zakupy, hulajnoga, dwa koty, wózek... Na terenowe drogi, których tu mnóstwo, nie da się wjechać inaczej niż terenówką i to nie taką cukierkową ravką. Trzeba solidnego sprzętu, na kołach takich, że mogłabym sobie postawić puderniczkę i obok lusterko i dokonać porannej toalety. Drogi przeznaczone kiedyś do zwózki drzewa teraz służą jako podjazdy pod szlaki, punkty widokowe lub pola namiotowe. Można jechać kilkadziesiąt kilometrów po terenie, przez potoki, rowy, wystające głazy i resztki śniegu jak się akurat trafi wyjazd na wiosnę. Mnóstwo przestrzeni na pick-upie by pomieścić rowery, dwa psy, zestaw wędkarski z krzesłami i jeszcze małą łódeczkę, do której zmieszczą się pan z panią i wspomniane dwa czworonogi. Kerpery wielkości domków letniskowych z dwiema sypialniami, prysznicem w łazience, kuchnią i daję sobie rękę uciąć, że są i takie z jacuzzi.

Jariska, którą ostatnio wypożyczyliśmy na weekend, wydała się wybrykiem natury...


Na kontynencie pierwszej masowej produkcji samochodów, nikt nawet nie pomyśli, że można by się obejść bez czterech kółek. Dla niektórych to znacznie więcej niż cztery kółka :D.

środa, 4 września 2013

Kolorowo

Kolorowo nie tylko dlatego, że jesień idzie i nie ma na to rady, i liście już żółkną i nawet czerwone liście klonowe spadają na chodnik. Nie tylko dlatego że na ulicach mija się każdego dnia ludzi o wszystkich odcieniach skóry, fakturach włosów i kształcie oczu. Kolorowo nie tylko dlatego że ogródki obsypane kwieciem. I nie tylko dlatego że wystawy sklepowe kuszą kolorami. Też nie tylko dlatego, że stragany uliczne uginają się pod owocami i warzywami z wszystkich stron świata.

Miasto samo z siebie, bez względu na porę roku, nie zważając na mieszkańców, ich upodobania w zakresie mody i gusta kulinarne, dba o swoją malowniczość. A to graffiti, a to inne malunki na ścianach, to znów pociągnięte farbą ławki albo fantazyjnie tęczowo pomalowane przejścia dla pieszych. A na głowami flagi. Każda dzielnica ma swoje własne, pasujące do jej charakteru lub aktualnych wydarzeń. Więc jeśli jest "teatr shekspirowski" to będzie o tym wzmianka, jeśli festiwal jazzowy to też odciśnie się malunkiem. Takie łopoczące, nienachalne estetyczne plakaty.


niedziela, 1 września 2013

Japończyk pod młotek

Zataczamy powoli koło jak w azjatyckim pojmowaniu czasu. Wczoraj poszła pod młotek ravka, więc dziś tak jak pierwszego dnia po przyjeździe, czyli dokładnie w nowy rok 2013, odwiedziliśmy autobusem Mount Grouse. Życie bez samochodu wymaga pewnej gimnastyki, ale ma też swoje plusy... cudowną lekkość bytu.

Największa kotwica została odcumowana i cały wrzesień będziemy sobie dryfować ;). Ale tu takie poetyckie skojarzenia a walka znów była zawzięta. Tym razem nie chińska mafia, a hinduscy naciągacze nas dopadli. Po opublikowaniu ogłoszenia o sprzedaży na trzech znanym portalach, zostaliśmy zasypani mejlami i telefonami, że pan X zapłaci nam od razu 500$ więcej, tylko nie może osobiście, więc przyśle agenta po samochód a sam zapłaci przez PayPal. Albo że pani Y bardzo pragnie kupić samochód dla bratanka, ale mieszka w Toronto, a on w Vancouver, więc żeby mu zrobić niespodziankę, to przyśle agenta i zapłaci przez PayPal. Że pan Z pływa na statkach, ale od dawna chcieli z żoną taki samochód; ona jest teraz na wakacjach, ale on rozumie że nie będziemy czekać, więc przyśle agenta i zapłaci przez PayPal. Jeden gość nawet przyjechał po zmroku oglądać auto z żoną i z dziećmi, po czym wysłał mejla, że rusza w podróż służbową, ale bardzo mu auto odpowiada, więc sfinalizujmy transakcję i od zapłaci przez PayPal. I takich historii można by mnożyć na pęczki. Po pierwszej wiadomości aż podskoczyłam, że świetnie szybko autko pójdzie, ale jak przyszły kolejne 2 z tym PayPal'em to się zaczęliśmy zastanawiać.  I wyszperaliśmy, że jest to jeden z prostszych sposobów wyłudzenia pieniędzy. Działa tak, że nabywca robi przelew przez PayPal i sprzedający widzi pieniądze na koncie, więc oddaje kluczyki i samochód agentowi. Następnie kupujący oznajmia że towaru nie otrzymał i żąda zwrotu pieniędzy. I z tego co piszą, dostaje je z powrotem, bo bank nakazem sądu robi przelew zwrotny. No i powiedzcie, czy to nie dziki kraj!!!??? ;)

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Rockies

Zabieram się do napisania o Rockies jak do jeża. Już siadam, już mam zacząć, przełączam się na foty, żeby wejść w klimat i złapać inspirację i odpływam. Jak tu napisać o dwóch tygodniach w górach tak pięknych że nie wiem jak to opisać...

Czy najpiękniejsze na świecie?
Na pewno najpiękniejsze w swojej kategorii* ;).

Każdy park ze swoim własnym charakterem, malowany innymi barwami, kreślony inną kreską. Trochę tu Dolomitów, trochę Tatetków, trochę Bieszczadów, niektóre szczyty jak w szwajcarskich Alpach, niektóre jak w Tian Shan czy w Pirenejach.

Glacier National Park -> link do pełnej galerii pełnej zdjęć
Piękny Mordor, jeśli można utworzyć taki oksymoron, to tu będzie znakomicie pasował. Gdzie by wzrokiem nie powędrować, miazga na wszystkie 360 stopni. Strzeliste, honorne szczyty, z zawieszonymi lodowcami, górą pokryte śniegiem, który z resztą dopadał podczas jednej z naszych wycieczek. Wgiełgaliśmy się na Abbott Ridge skąd w nieskończoność wgapialiśmy gały (wybaczcie Gałeccy :p) w masywną pionową ścianę Mount MacDonald. Szukaliśmy wzrokiem możliwych dróg w tej skale można by rzec stworzonej dla łojantów. Co ciekawe, pierwsze drogi wytyczali szwajcarscy przewodnicy sprowadzeni zaraz po doprowadzeniu Canadian Pacific Railway do Rogers Pass. Mieli dzięki swojemu alpejskiemu doświadczeniu nadzorować budowę dróg podejściowych i dalej wspinaczkowych. Dla pełnego obrazu warto sobie uzmysłowić, że to obecnie 40 bitych godzin jazdy samochodem z Nowego Jorku. Na przełomie XIX i XX wieku, bo o tych czasach mówimy, większość statków (zapewne parowych) zawijała na wschodnie wybrzeże, skąd zapewne koleją (również parową) należało przebyć ponad 4200km, aby dostać się na Rogers Pass... Oni już wtedy wiedzieli że warto :D.

Piękny Mordor. Widok z Abbot Ridge na misiowe stadko. (Grizzly Mountain, Ursus Minor i Major Mountain, wszystkie w okolicach 2700mnpm)

 Widok z Abbot Ridge na Mount MacDonald 2869mnpm. Czyż nie przypomina trochę Matternhorn od szwajcarskiej strony właśnie?

A my tacy malutcy w tym całym ogromie górskim. Szczególnie odczuliśmy to następnego dnia po wdrapaniu się na Hermit Meadows. Dolinka zawieszona w cyrku górskim, prześlicznie położona, poprzecinana strumyczkami z pachnącymi, kolorowymi kwatuchami, a ponad nią surowe góry. Powiało prawdziwym wspinem, szczególnie jak podczas naszego spacerku minęły nas dwie grupy z linami i jak zobaczyliśmy rozbity namiot w miejscu gdzie nasz zasięg się kończył. To się nazywa mieć okno (namiotowe) z widokiem na raj!

Hermit Meadows z widokiem na Mount MacDonald przysłoniety kapeluszem i uwaga! Avalanche Mountain (2831) Tata: Tam właśnie synku nie należy chodzić w zimie. Synek: BUMMMM!!!

"Okno" z widokiem na Hermit Mountain (3044) i Mount Rogers (3086) - to te z tyłu, a na pierwszym planie misie widziane też z Abbot Ridge.

Yoho National Park -> link do ju-hu! wszystkich fot
O ile Galacier National Park był klasycznie górski, w takim naszym tatrzańsko-alpejskim pojmowaniu kasycyzmu ;), ze skałą w przeróżnych odcieniach szarości, maźniętą brudną bielą letniego śniegu, z zielonymi łąkami i szemrającymi strumieniami, to Yoho zaprezentowało się na rudo. Rudziutkie piękno (można doszukiwać się podtekstów, skojarzeń i dwuznaczności ;)). Już nie tak surowe, mniej strzeliste a bardziej plaskate, trochę zdolomicone. A przez nagłe zrywy i uskoki skalne obfite w grzmocące wodospady. A dla kontrastu ciche, bajeczne jeziora szmaragdowe...

 Widok na Yoho z Mount 7 Trails (2500) w Golden. Widziałam początek jednej traski rowerowej na tej górze - prawda, że była oznaczona znaczkiem "Expert", ale nie wiem jaki ekspert jest w stanie zjechać po korzeniach i kamieniach w trawersie o nachyleniu, tak na oko, 70stopni?!!!!

 Widok z Paget Lookout na Mount Ogden  (2695). Rudości rudziejące rdzawą rdzą.

Emerald Lake czyt. Szmaragdowe Jezioro

Ale by oddać sprawiedliwości miejscu i żeby nie wyszło, że takie znów bardzo "ciepłe kluchy", to ściany pionowe też były. Część startowała prosto z naszego kampu. Wychodząc spod prysznica można sobie było przysiąść jeszcze na pieńku, zadrzeć głowę do góry i zapatrzyć na rozpływające się ciepło zachodzącego słońca... w ścianach Katedry.

Cathedral Mountain widziana z kampingu Kicking Horse. 

Banff National Park -> link do banfastycznych zdjęć
W informacji turystycznej w wiosce Lake Louise powitała nas uśmiechnięta pani i przed wręczeniem mapy pokreśliła tak z 3/4, tłumacząc że tam iść nie możemy, gdyż aktualnie teren zajęły misie. Poptrzyliśmy więc lekko zdegustowani na ten skrawek mapy, który nie został zamalowany, no ale wyjścia nie było, dolina o kuszącej nazwie Paradise Valley stała się w tym roku rajem dla niedźwiedzi i musieliśmy się obejść smakiem. Wybraliśmy się zatem nad kanadyjskie Morskie Oko - Louise Lake. No i cóż tu wiele pisać, widoki ładne, jezioro fotogeniczne, choć wyzwaniem było złapać kadr bez pani z pieseczkiem, bandy bachorów albo pana fotografującego panią, która przysiadła zwiewnie na kamieniu w klapeczkach (pani w klapeczkach, nie kamień, żeby było jasne). Wyskoczyliśmy jeszcze piętro wyżej nad Agnes Lake, gdzie już ciut lepiej, jak w Piątce w wakacyjny weekend. Ale można było oddychać i powzdychać do ogromnych pionowych ścian i wiszących nad nimi lodowców. Odsłoniły się ziejące szczyty, a możliwe że ziały bo szło na deszcz.

Lake Louise. Dacie wiarę, że za nami wrąbali ogromny hotel  z 550 luksusowymi apartamentami ulokowanymi na 9 piętrach, o ile dobrze policzyłam. Masssakra!!!

Agnes Lake. Idzie dysc.

Widok z Big Beehive na ziejące szczyty, jakieś 150 m ponad Agnes Lake.

I jeśli ktoś w Kanadzie zatęskni za Dolimitami, to koniecznie Dolomite Pass. Wprawdzie po zejściu nie czeka chrupiaca bagietka z dobrym tanim włoskim winem, ale to co na górze rekompensuje w pełni ten kulinarny zawód. A skoro jesteśmy przy kulinarnych odlotach, to przepysznie prezentuje się skała (raj dla oka geologa ;)). Równolegle ułożone różnokolorowe warstwy jak w misternie przyrządzonym torcie, przeciętym ostrym nożem. Następnie niby od niechcenia jakby ktoś fantazyjnie wyciął kawałek w środku, to znowu okręcił lekko na łyżce, oblał sosem karmelowym i obsypał płatkami gorzkiej czekolady. Mniami :P.

 Dolomite Pass ze swoją cudną strukturą skały.

Dolomite Peak (2782). Czyż nie wygląda jak zatopiony dawno temu okręt?

Jasper National Park -> link do jasperowskich zdjęć
Jasper to mnóstwo zwierzyny, wszystko czego dusza zapragnie niedźwiedzie, nieniedźwiedzie, grizli, miski czarne, zielone, wiewiórki, myszy, elki, sarny, orły, kruki... jakby zobaczyć na wiki jakie zwierzęta zamieszkują Rockies, to większość podczas tych kilku dni chyba widzieliśmy na własne oczy. Druga charakterystyczna rzecz to ogromne spływające jęzory lodowców, z Columbia Icefield na czele. Na czele również z turystami w tym rejonie, bo wiadomo, że słówko "naj" przyciąga... i co tu dużo mówić, nas też przyciągnęło. Nie wykupiliśmy jednak wycieczki autobusem na lodowiec, ale wdrapaliśmy się na grańkę po drugiej strony doliny, żeby móc podziwiać ten cud natury.  O tak, nie pomyliłam się - na Columbia Icefield wjeżdżają autobusy na specjalnych szerokich kołach i pewnie z napędem na 4 koła. Kolejne wycieczki też obfitowały w lodowce oraz jeziora. Znów groźne góry, strzeliste płyty skalne i ziejące przełęcze.

Idziemy grańką po przeciwnej stronie doliny, z tyłu lekko na prawo Columbia Icefield.

Jęzor Angel Glacier spływający wodospadami do jeziora Cavell Lake.

Wielkie płyty skalne spływające do Maligne Lake. Widok z Bald Hills. 

Wszystko jak w pigułce, w dwa, zbyt krótkie tygodnie sierpniowe... Dotknęliśmy, liznęliśmy, z każdym dniem bardziej przekonani, że to tylko rekonesans, że przyjdzie czas by tu wrócić, by pobrać mapy na treki nie tylko jednodniowe, by dać nura w tę dzicz, tę przestrzeń i ten absolutnie piękny górski świat.


Wyjaśnienia:
* w Kanadzie wszystko jest opisywane jako największe, najdłuższe, pierwsze w swojej kategorii; śmieszy nas to, bo mają piękny kraj z ogromną ilością wspaniałych "rzeczy" i taki jakiś kompleks narodowy chyba wyłazi ;)

sobota, 17 sierpnia 2013

You are in bear country

Przywitały nas tablice informacyjne z wizerunkami niedźwiedzi.
Keep the "Wild" in Wildlife.
Do not disturb Wildlife.
Do not feed Wildlife. A Fed Bear is a Dead Bear.
Tablice ostrzegawcze umieszczone w każdym możliwym miejscu.


Nie żeby nas to jakoś specjalnie zaskoczyło. Wiedzieliśmy, że jedziemy do krainy niedźwiedzi, że w dolnych częściach lasów będą czyhały czarne niedźwiedzie, zwane również baribalami (Ursus americanus), a wyżej sławą już owiane grizli, których sama łacińska nazwa powoduje że włosy się jeżą na stopach - Ursus arctos horribilis!!!

Ale przecież się przygotowaliśmy. Przestudiowaliśmy ich zwyczaje, że najgroźniejsze są na wiosnę, że jak się natkniesz na matkę z młodymi to już tylko modlitwa zostaje, że uwielbiają zarośla z borówkami (no wiecie, Vaccinium myrtillus, takie co to w lasach małopolskich też rosną... a nie żadne jagody, fuj-a-fe). Wiedzieliśmy że trzeba się zachowywać tak by mocno zaznaczyć swoją obecność, by zwierza nie zaskoczyć, że trzeba gadać, śpiewać, pokrzykiwać, dzwonić czym się da i jak głośno się da, a najlepiej nie chodzić w grupie mniejszej niż 6 osób. Gdyż azaliż i wżdy tak licznej grupy żaden niedźwiedź jeszcze nie zaatakował w całej historii statystyki parków kanadyjskich. Zaznajomiliśmy się też z rekomendowanymi zachowaniami w sytuacji ewentualnego spotkania i ataku. Teoretycznie widzieliśmy czym się różni atak defensywny od agresywnego, jakby to miało jakieś większe znaczenie... mój ulubiony fragment z podręcznika kanadyjskich skautów to ten:
"If an attack is prolonged or the bear starts eating you, it is no longer being defensive and it is time to fight back (...) fight for your life!"


Do wszystkich wskazówek przykładnie się stosowaliśmy. Nabyliśmy gaz pieprzowy w ilości sztuk dwa, dzwoneczek przyczepiliśmy do nosidełka, a na szlakach przerobiliśmy cały nam znany repertuar muzyczny, poczynając od piosenek dla dzieci, przez szanty, pieśni patriotyczne, rock'n'rolla, bluesa, a na oryginalnych interpretacjach znanych i mniej znanych przebojów kończąc.




A i tak w sumie naliczyliśmy pięć sztuk w tym jednego grizli. Na szczęście wszystkie prócz jednego z daleka lub z samochodu. A ten jeden się zaplątał koło głośno szumiącego potoku i nie słyszał naszych wrzasków i wyleźliśmy niedaleko niego zza zakrętu. Był szybki wycof i jeszcze więcej hałasu i w końcu sobie poszedł. Przykładnie zaraportowaliśmy obsłudze parku o bliskim spotkaniu, na co pani strażniczka entuzjastycznie zareagowała: "Wow! So you must be excited, you have seen today a bear. Isn't it great!?" No i w sumie miała rację :D.

A po powrocie Magda opowiedziała nam świetny kawał. 
Wiecie jak odróżnić kupę niedźwiedzia czarnego od grizli? 
Otóż bobki czarnego są mniejsze, zawierają borówki, liście i trawę. Bobki grizli są większe, można w nich odnaleźć dzwoneczki i śmierdzą gazem pieprzowym.
Więc odstawiliśmy naszą broń na półkę z ulgą, bez żalu, że taka nietknięta.

czwartek, 25 lipca 2013

Columbijczyka portret zbritiszowany

Rano biegnie rundkę od kilku do kilkunastu kilometrów wzdłuż seawall'a omijając paniusie z ratlerkami, które jeszcze zaspane ciągną się na smyczy za swoimi pupilkami. Względnie w wersji bardziej extreem, wbiega Grouse Grindem 800m przewyższenia i zjeżdża kolejką na dół, żeby sobie kolan nie zharatać. Cały czas się dobrze nawadnia z aluminiowej butelki, którą zawsze ma przy sobie, bo odpowiednie nawodnienie to klucz zdrowego organizmu i wiadomo - szczęśliwego życia. Szybki prysznic pod niezbyt wysokim ciśnieniem, bo to bardziej ekologicznie. Dla ochrony środowiska nosi również wielorazówki na zakupy, segreguje śmieci i pobiera darmowe gazety z dystrybutorów... ale przecież lasu to raczej w BC nie brakuje, prawda? Już w drodze do pracy kawusia z Tim'sa w papierowym kubku, koniecznie z tekturką, żeby się nie poparzyć. I koniecznie z Tim Hortons'a, bo prawdziwy Kanadyjczyk innych niepatriotycznych brand'ów nie pija, a już najgorzej to amerykańskiego Starbucks'a. A do kawusi to w zależności od diety, przebiegniętego dystansu i spalonych kalorii, od Dunkin Donuts po organiczne tekturki z super hiper jakimś dodatkiem białka. I oczywiście uśmiech i "hi there" i "how are you doing, fine, thanks, same to you". Praca 9-5, albo nawet mniej, pod warunkiem zatrudnienia u kanadyjskiego pracodawcy, który jest gwarantem zachowania balansu zawodowo-życiowego. Tak więc nic tylko się zatrudnić u Kanadola i już nic więcej nie robić. A po pracy? pykanie w siateczkę ze znajomymi na plaży, albo joga, koniecznie w którymś z najnowszych modnych odcieni "Lululemon" i matą pod kolor, albo zatoczyć się kajaczkiem, albo jeszcze posiedzieć na trawce w parku i wypalić skręta. Potem wieczorem wraca do swojego mieszkania z meblami z Ikei, które zakupił przed miesiącem z planem zostania w tym mieszkaniu na rok... potem może przeprowadzka do tego bloku z basenem, a może do tego z lepszym widokiem?

Kolaż ze zdjęć Magdy W., a hambus jest Dominika (wiadomo! ;)).

Zadowolony, zadbany, uśmiechnięty, obecny, zaangażowany... Chyba to zaangażowanie mi najbardziej imponuje. Świadomy swojego wpływu na otoczenie i tego pozytywnego i tego negatywnego. Gdy widzi, że coś się dzieje, zawsze zareaguje, uprzejmie i konstruktywnie. Ostatnio mieliśmy zapach papierosów z piętrze i sąsiad przeszedł po wszystkich mieszkaniach z prośbą, by zatkać dziurę pod drzwiami, żeby dym się nie wydostawał z mieszkania na klatkę. Zero insynuacji, że ktoś mógłby w ogóle na klatce palić, bo przecież nie wolno.

A pierwszą rzeczą, która mi się przytrafi po powrocie będzie rozjechanie przez samochód, bo tutaj każdy kierowca zatrzymuje się choćbym była i 5 metrów od przejścia. Tak więc mnie rozjedzie pierwszy lepszy spieszący się rano do pracy, a na drugie śniadanie Qbka pożre jakiś pies. Bo to drugi ewenement na skalę światową - nie ma agresywnych psów! Żaden nie szczeka, ani nie warczy, wszystkie zabawowe, pieszczotliwe, w najgorszym wypadku po prostu nie zwracają uwagi. Zupełnie jak ich właściciele.

I jeszcze żeby dopełnić tego obrazu, muszę wspomnieć o kobietach. Naturalne piękno niezależnie od stylu, czy na sportowo, czy na elegancko, czy na orientalnie, lekki makijaż albo wcale, swobodne, pewne ruchy. Zwykle długie włosy, upięte dla wygody. Z jednej strony bardzo kobiece, z drugiej bardzo niezależne i wyemancypowane. I ten uśmiech i życzliwość... wydają mi się prawdziwe :D.