niedziela, 28 kwietnia 2013

Odpalamy rowery

Czas odkurzyć rowery na wiosnę. Choć odkurzyć to nieprecyzyjnie powiedziane, bo Dominikowy stoi na balkonie i systematycznie płucze go deszcz, a mój - jeszcze nie wiem który to będzie. Ale pierwsze koła w ruch wprawione, charriot dał radę, Maluch też bardzo się nie nudził i niedzielny spacer udał się słonecznie :).




Mamuśki


Negan, lat 34, perska księżniczka (przynajmniej z wyglądu), wyjechała z Iranu jako dziecko wraz z całą rodziną, jak sytuacja w jej ojczystym kraju zaczęła tężeć po rewolucji islamskiej w 1979r. Najpierw wychowywała się w Stanach wraz z dwójką pozostałego rodzeństwa, potem wyjechała do Kanady, gdzie studiowała medycynę, obecnie prowadzi gabinet medycyny chińskiej. W Vancouver poznała wiele lat temu swojego obecnego męża, również Irańczyka. W jesieni 2012 urodził się Cyrus (za perskim królem z VI wieku p.n.e. Cyrus the Great), ich pierwszy syn. Negan poznałam zbiegając któregoś ranka naszą ulicą na przebieżkę do Stanley Parku, truchtem zmierzała w przeciwną stronę, też z wózkiem i małym kosmatym pieskiem. To ryba w wodzie, a że w Vancouver dużo jest wody, to też Negan żyje pełnią życia, zadomowiona, zaaklimatyzowana, wróciła do pracy na część etatu, tryska energią i nią zaraża.

Sangita, lat 32, dziewczyna o oryginalnych indyjskich rysach twarzy, z przepiękną angielszczyzną (ach, co też bym dała, żeby tak nienagannie mówić), urodzona już w USA, większość życia spędziła w Nowym Jorku, gdzie wyemigrowali jej rodzice. Studiowała rehabilitację ze specjalizacją dziecięcą, więc choć wody nie znosi, to chodzi z malutkim Williamem na basen, bo "czego to się dla dzieci nie robi", a przecież wiadomo, basen to świetna sprawa dla malucha. W Kanadzie nie może wykonywać zawodu, bo od 1,5 roku trwa proces akredytacji jej dyplomów na standardy kanadyjskie. A wydawało by się, że powinny być te same zasady w tych obu wielkich karajach Ameryki Północnej. Na szczęście, jakimś cudem, jej mąż kardiolog z Amsterdamu może swoją pracę wykonywać... może dlatego że jest Holendrem? Sangitę poznałam, gdy nieopatrznie wybrałam się na zajęcia muzyczne, których nie było, a ona zrobiła to samo. Czuje się tu bardzo samotna, są takie tygodnie, że jej mąż pracuje po kilkanaście godzin, tęskni za rodziną.

Francesca, lat 36, Włoszka, do Kanady przyjechała rok temu z mężem, który tutaj dostał intratny  kontrakt w branży komputerowo-giercuchowej, będącej złotą żyłą Vancouver. Wtedy w zaawansowanej ciąży, teraz z 10 miesięczną Nadine, zwaną również Bella, pokonuje ulice miasta pchając najnowszy model Stokke. Nie pracuje, uwielbia chodzić na zakupy, aktualnie do sklepów głównie dziecięcych. Ma różne dziwne pomysły, na przykład płynie na wyspę 2 godziny w jedną stronę po to aby tam pospacerować przez godzinę i spędzić kolejne 2 na promie w powrotną stronę. Chyba po prostu lubi pływać. Francescę poznałam w kawiarni dzięki temu że Kuba uwielbia zaczepiać wszystkich dookoła. Z tego co mówi, jej życie wyglądało by dokładnie tak samo, bez względu na miejsce, więc czy w ojczystym Neapolu, czy tutaj, nie ma dla niej znaczenia.

Xue, lat 29, przyjechała w połowie lat 90tych wraz z rodzicami, na fali emigracji z Hong Kongu zajętego przez Chińską Republikę Ludową. Kanada, a szczególnie Vancouver stały się wtedy celem emigracji rzeszy zamożnych obywateli Hongkongu, stanowiąc połowę ludności napływowej z tej części Azji. Męża poznała na miejscu, jest brokerem, również Chińczykiem. Mieszkają w ekskluzywnym przeszklonym budynku z widokiem na przystań jachtową. Jak wiele tego typu domów, ten również posiada ogromne lobby, gdzie w brzydką pogodę siadamy, a dzieciaki rozpełzają się po pokoju. W sumie to nie wiem co robi. Na pewno robi przepyszne nadziewane jajka i ciasto migdałowe. Jej maleńki, kilkutygodniowy Jianguo ma tak skośne oczka, że widać tylko dwie małe kreseczki. Xue jest maksymalnie wyluzowana i nie myśli na razie co dalej, maluch jest jeszcze za małym maluchem, żeby wybiegać w planach poza czas następnego karmienia.

Aleksandra, lat 33, przyjechała do Vancouver na nowy rok 2013, gdyż postanowili z mężem przeżyć w życiu jeszcze jakąś przygodę. Skusiło ich miasto otoczone górami i wodą i chęć wyrwania się ze strefy komfortu, jaką mieli w Krakowie. Aleksandra mieszka w bloku podobnym do tych jak na Ruczaju tylko z innym widokiem. Z tego bloku wybiega z wózkiem w ładną pogodę do Stanley Parku albo na Sea Wall. Aleksandrę poznaję każdego dnia i jak już już wydaje mi się, że wszystko obczaiłam, to nagle jednak odkrywam coś nowego, czasem pozytywnego, czasem nie i dyskutujemy co z tym zrobić i czy w ogóle coś z tym robić. Próbuje znaleźć równowagę
pomiędzy zdążeniem na jogę a brakiem pośpiechu
pomiędzy chęcią rozwoju zawodowego a byciem mamą
pomiędzy ambicjami a rezygnacją ze swojego ego
pomiędzy przeczytaniem kilku rozdziałów książki a szepczącym głosem rozsądku "jutro będziesz nieprzytomna"
pomiędzy wyskoczeniem w te piękne ośnieżone szczyty, co widać zza okna a krótkimi przerwami między jednym a drugim karmieniem
pomiędzy "tak, jedźmy w te góry! rozbijmy się tam namiotem!" a "hmmm, czy aby na pewno dla Malucha to będzie ok?"
pomiędzy skończeniem tego posta a zamykającymi się powiekami...

23.06.2013 taki oto artykuł mi znajoma podesłała, więc wrzucam go tutaj, zanim zapomnę:
before i forget what nobody remembers about new motherhood

sobota, 13 kwietnia 2013

Dysys Kanada


"To są normalnie jakieś zmulone siroty obrzygane. Nic tutaj po ludzku nie działa. To normalnie jest przegięcie pały. Nie można zrobić przelewu jak człowiek, żeby ustanowić automatyczną spłatę karty kredytowej trzeba wydzwaniać na infolinie (nie mówiąc o tym ze karta kredytowa działa tak, że jak się ma limit kredytu 1000$, to zabierają tą kasę i blokują te 1000$).
Większość systemów to jakieś stuby, jak się chce coś zrobić to wywalają internal error.
Gdzie by się nie zadzwoniło to są debilne automaty, każdy tel trwa minimum 10 minut żeby się w końcu doklikać do operatora.
Codziennie na komórkę dzwoni automat z reklamą i jest na tyle bezczelny, że każe jeszcze do siebie oddzwaniać.
A potem przychodzi list z pogróżkami, że prąd odłączą. A przedpłatę ustawialiśmy pięć razy i mimo najlepszych chęci, nie da tych dolarów przesłać.
Że niby banki w Europie są niebezpieczne a tutaj bezpieczne? No jasne że bezpieczne, jak chłop ma ukraść jak nic nie działa?!
No to po po prostu nie da się, noniedasię!
K..wa no!!!"

To był Dominik po kilkukrotnej próbie zapłacenia za komórkę, ustawienia automatycznej spłaty karty i skonfigurowania przelewów za prąd oraz kilku próbach zapłacenia zaległego rachunku, który miał się spłacać automatycznie

A na spokojnie podsumowuje, najbardziej mi tutaj przeszkadzają debilne systemy płatności. Potem zdzierstwo na każdym kroku: forma relokacyjna oferująca super przeprowadzkę i zwiedzanie miasta, super ściemy atrakcje turystyczne typu "suspension bridge", które nie nadają się na nic. Generalnie za wszystko trzeba płacić, ostatnim szczytem było 20$ które zainkasowali za rozpatrzenie wniosku na zniżkę na ubezpieczenie na samochód.

Ale żeby nie było, że tylko Dominik zrzędzi, to mu będę wtórować :-).

Nie da się pójść z dzieckiem tak po prostu do pediatry. Trzeba mieć skierowanie od lekarza rodzinnego. Więc po sprawdzeniu ubezpieczenia i upewnieniu się że już możemy chorować, zarejestrowałam nas do pani dr Ma Khin Thida, na pierwszy rzut oka Hinduska. Pani wielce szanowna doktór spóźniła się godzinę, po czym popatrzyła kątem zza grubych, opadających na czubek nosa okularów i puściła komentarz o jakimś niskim poziomie angielskiego wśród przybyłych do Kanady obcokrajowców, że my niby stanowimy wyjątek. Po czym posłuchała serduszko i płucka, zapytała o objawy i przepisała tabletki na zbicie gorączki. Jakbyśmy nie wiedzieli jak zbijać gorączkę i czym, szczególnie że ta przeszła już trzy dni wcześniej. Po czym na chwilę, jak mi się w pierwszym momencie zdawało, wyszła. Spokojnie więc ubrałam Malucha i czekaliśmy z naszą listą tematów równie ważnych co pierwsza przyczyna wizyty. Ale wielce szanowna nie wróciła. Panie w recepcji przeprosiły, ale poszła do innego gabinetu i nie było rady. Spakowałam złość do kieszeni, bo co biedne Panie w recepcji mogą poradzić na to że zainkasowały na wejściu 120$ za godzinę spóźnioną wizytę, która trwała może 7 minut i nie wniosła absolutnie nic do naszego, co by nie mówić, dość już odchorowanego stanu zdrowia Malucha."

To co się wyprawia z prawem jazdy jest czystą paranoją. Po pierwsze radośnie dowiedzieliśmy się przy podejściu do egzaminu praktycznego, że jeśli nie zdamy to odbierają nam prawko i zostaniemy zdegradowani do poziomu, na którym nie można jeździć samemu, tylko z osobą bardziej doświadczoną. Nie żebyśmy kilkanaście lat nie jeździli już po tym świecie, bez żadnego wypadku i nawet bez mandatu (noo... poza nieprzepisowym parkowaniem). No i to jest kicha, bo jak będziemy teraz chcieli pojechać do USA albo gdziekolwiek to bez prawka ani mru-mru. Szczęście w tym nieszczęściu, że Dom zdał i teraz przynajmniej w weekendy możemy ruszyć się autem. Ale co to w ogóle jest, żeby odbierać dokument wydany w ojczystym kraju i go niszczyć?! Że też jeszcze żadna komisja w Polsce się nie zebrała i nie ukróciła tego jakże haniebnego procederu, godzącego w nasze konstytucyjne prawo do przemieszczania się. Tak, tak, dobrze się domyślacie, tylko Dom zdał ;-).

I tym jakże swojskim akcentem marudzenia, kończymy dzisiejszy dzień. To se k... polatałam.


czwartek, 4 kwietnia 2013

Las Staszka


Las. Jest coś uspakającego, kojącego, jakaś pierwotna siła która sprawia, że czuję się częścią tego ogromu życia. Zapach wilgotnego igliwia, zmurszałej kory, przelotna słodycz jakiegoś wiosennego krzewu, który jeszcze nieśmiało wydaje na świat pierwsze pąki. Stałość, wręcz wieczność drzew przeplatana ulotnością i kruchością kwiatów. A może bez znaczenia czy jest to cedr, sosna, paproć, mech albo stokrotka, może wszystko jest jednym organizmem. Takim się zdaje być, ze strumieniami doprowadzającymi wodę w najdalsze zakątki, z baldachimami gałęzi dającymi schronienie ptakom, z jeziorem dla kaczek i bobrów. Uczta dla zmysłów wprowadza harmonię, rozlewa się po ciele i daje uczucie pełni. Odleciałam? No może trochę. A może tylko ograniczone słowa karykaturują pamięć wrażeń w mojej głowie.

Aby nie było podejrzeń, że mi całkiem odwaliło, poniżej trochę zdjęć z ulubionej trasy spacerowo-biegowej. Jest wręcz idealna, około 10 km, które pokonujemy ze śpiącym Kubkiem rano po śniadaniu, oczywiście nie codziennie. On połowę przesypia, dzięki czemu wytrzymuje aż tyle w wózku. Bo kto by chciał siedzieć jak już prawie może chodzić!

Zaczynamy zjazdem w dół naszej ulicy. Tu prędkości są zawrotne, bo po pierwsze z górki, po drugie to sam początek, więc Maluch zadowolony obserwuje sikające pieski, dzieci za siatką przy szkole, ślimaczące się po kanadyjsku samochody albo pana przycinającego krzewy przed jednym z bloków, które mijamy.


Potem wpadamy w ogród rododendronów, który nawet jak zima trzymała mrozem, to był zielony. Krętymi alejkami zawijamy szerokim łukiem wokół Lost Lagoon i zahaczamy jednym kołem o Coal Harbour. Rzut okiem na łódeczki i mosteczkiem huzia w stronę Stanley Parku.


Po drodze jeszcze mijamy Rose Garden i powoli albo szybko (zależy od kondycji danego dnia) zanurzamy się w las.


A w lesie, jak to w lesie, głównie drzewa. Przy Beaver Lake sprawdzam czy Maluchowa główka gdzieś się nie zgubiła, a tam nad jeziorem to on już zawsze jest w innym wymiarze. Więc zwalniamy, by ten spokój zdąrzył mu się przyśnić. 


A drzewa są jak drzewa, ale z lasu deszczowego, ogromne, strzeliste, rozłożyste...


Kilka osób na całej trasie mijamy, głownie biegacze, trochę spacerowiczów, czasem jakiś zabłądzony fotograf. Końcówka jest zawsze najbardziej harcorowa, bo nie dość że pod górę, to zmęczenie już daje znać o sobie, a tu Maluch zwykle już obudzony dopinguje ostatnie podbiegi... jak się nie zmieszczę w czasie to nie ma zmiłuj się, wrzask na całego i niesiemy Szczypioła na rękach. Więc spręża nie tracę do końca :-).



"Swami mówił, że drzewa są jak sadhu: gdy wszyscy się poruszają, one pozostają cudownie nieruchome, stałe, świadome siebie, bez potrzeby biegania tu i tam w poszukiwaniu czegoś. Nigdy się takim nie stanę." Tiziano Terzani, Nic nie zdarza się przypadkiem

Hmmm... ja chyba też nie. Ale przez chwilę dobrze jest zanurzyć się w tę stałość... nawet w biegu.

środa, 3 kwietnia 2013

Ale jajo!

Nic nie zdarza się przypadkiem, a już na pewno nie w taki świąteczny czas. Nieprzypadkowo w związku z tym wygasła nam ważność prawa jazdy odmierzając precyzyjnie czas 90 dni od przekroczenia granicy. I nie ma litości, bo przypadkiem jakby policja nas złapała bez ważnego dokumentu, to nie wywinęlibyśmy się tak łatwo. W związku z tym nieprzypadkowo nie pojechaliśmy do Seattle poszusować z widokiem na Mount Baker. Nieprzypadkowo skończyło się na słonecznych i luzackich spacerach po plaży, po lesie i parkach. Ciepłe słońcem, kolorowe i kwitnące wszędzie naokoło, pachnące wiosną i morskim wiatrem, i tylko całkiem przypadkiem wyszło że nie śnieżne święta mieliśmy :-).