czwartek, 25 lipca 2013

Columbijczyka portret zbritiszowany

Rano biegnie rundkę od kilku do kilkunastu kilometrów wzdłuż seawall'a omijając paniusie z ratlerkami, które jeszcze zaspane ciągną się na smyczy za swoimi pupilkami. Względnie w wersji bardziej extreem, wbiega Grouse Grindem 800m przewyższenia i zjeżdża kolejką na dół, żeby sobie kolan nie zharatać. Cały czas się dobrze nawadnia z aluminiowej butelki, którą zawsze ma przy sobie, bo odpowiednie nawodnienie to klucz zdrowego organizmu i wiadomo - szczęśliwego życia. Szybki prysznic pod niezbyt wysokim ciśnieniem, bo to bardziej ekologicznie. Dla ochrony środowiska nosi również wielorazówki na zakupy, segreguje śmieci i pobiera darmowe gazety z dystrybutorów... ale przecież lasu to raczej w BC nie brakuje, prawda? Już w drodze do pracy kawusia z Tim'sa w papierowym kubku, koniecznie z tekturką, żeby się nie poparzyć. I koniecznie z Tim Hortons'a, bo prawdziwy Kanadyjczyk innych niepatriotycznych brand'ów nie pija, a już najgorzej to amerykańskiego Starbucks'a. A do kawusi to w zależności od diety, przebiegniętego dystansu i spalonych kalorii, od Dunkin Donuts po organiczne tekturki z super hiper jakimś dodatkiem białka. I oczywiście uśmiech i "hi there" i "how are you doing, fine, thanks, same to you". Praca 9-5, albo nawet mniej, pod warunkiem zatrudnienia u kanadyjskiego pracodawcy, który jest gwarantem zachowania balansu zawodowo-życiowego. Tak więc nic tylko się zatrudnić u Kanadola i już nic więcej nie robić. A po pracy? pykanie w siateczkę ze znajomymi na plaży, albo joga, koniecznie w którymś z najnowszych modnych odcieni "Lululemon" i matą pod kolor, albo zatoczyć się kajaczkiem, albo jeszcze posiedzieć na trawce w parku i wypalić skręta. Potem wieczorem wraca do swojego mieszkania z meblami z Ikei, które zakupił przed miesiącem z planem zostania w tym mieszkaniu na rok... potem może przeprowadzka do tego bloku z basenem, a może do tego z lepszym widokiem?

Kolaż ze zdjęć Magdy W., a hambus jest Dominika (wiadomo! ;)).

Zadowolony, zadbany, uśmiechnięty, obecny, zaangażowany... Chyba to zaangażowanie mi najbardziej imponuje. Świadomy swojego wpływu na otoczenie i tego pozytywnego i tego negatywnego. Gdy widzi, że coś się dzieje, zawsze zareaguje, uprzejmie i konstruktywnie. Ostatnio mieliśmy zapach papierosów z piętrze i sąsiad przeszedł po wszystkich mieszkaniach z prośbą, by zatkać dziurę pod drzwiami, żeby dym się nie wydostawał z mieszkania na klatkę. Zero insynuacji, że ktoś mógłby w ogóle na klatce palić, bo przecież nie wolno.

A pierwszą rzeczą, która mi się przytrafi po powrocie będzie rozjechanie przez samochód, bo tutaj każdy kierowca zatrzymuje się choćbym była i 5 metrów od przejścia. Tak więc mnie rozjedzie pierwszy lepszy spieszący się rano do pracy, a na drugie śniadanie Qbka pożre jakiś pies. Bo to drugi ewenement na skalę światową - nie ma agresywnych psów! Żaden nie szczeka, ani nie warczy, wszystkie zabawowe, pieszczotliwe, w najgorszym wypadku po prostu nie zwracają uwagi. Zupełnie jak ich właściciele.

I jeszcze żeby dopełnić tego obrazu, muszę wspomnieć o kobietach. Naturalne piękno niezależnie od stylu, czy na sportowo, czy na elegancko, czy na orientalnie, lekki makijaż albo wcale, swobodne, pewne ruchy. Zwykle długie włosy, upięte dla wygody. Z jednej strony bardzo kobiece, z drugiej bardzo niezależne i wyemancypowane. I ten uśmiech i życzliwość... wydają mi się prawdziwe :D.



sobota, 13 lipca 2013

Wyspiarsko

Jest coś innego w powietrzu w momencie kiedy schodząc z promu, stawia się stopę na wyspie. Może to świadomość ograniczoności przestrzeni, coś na kształt przednówka klaustrofobii. Żyjemy w świecie bez granic, wydaje nam się, że możemy wszytko, a tu nagle jesteśmy ograniczeni rozmiarami wyspy. Inaczej patrzy się wtedy na góry na horyzoncie jeśli wiadomo że zaraz za nimi rozciaga się ocen. I choć go nie widać, to jego obecność nadaje krajobrazowi 3 punkty do oryginalności i 5 punktów do mistycyzmu.

Życie wyspiarskie płynie wolniej, ludzie się nie spieszą, bo do czego się spieszyć, za czym gonić? Każdy ma swój skrawek ziemi wokół domu, spokojną pracę w jedynej kolalnej knajpie, na poczcie albo raczej w punkcie pocztowym, na polu namiotowym lub w lokalnej gazecie wydawanej nakładem 1000 egzemplarzy. Jedna droga przecinająca ten skrawek lądu, na której wszyscy przestrzegają ograniczeń prędkości.

Sklepy, albo lepiej rzec galerie, oferują rękodzieło lokalnych artystów i rzemieśliników. Można sobie nabyć drewniany totem niestety bez duszy przodków, łapacza snów do zawieszenia nad łóżkiem, koraliki z muszelek na sznureczku, kamienie energetyczne i wszelkie inne cuda, które po powrocie do domu nagle tracą swoją całą magię i zapomniane wpadają za szafę, do pudełka z wszystkimi niepotrzebnymi tego typu wspomnieniami lub w najlepszym razie zbierają kurz na półce w pokoju gościnnym. Ale tu tu na miejscu, na wyspie wręcz mocą emanują, a może to wyspa odbija w nich swoją magię?

Odwiedziliśmy trzy różne, nawet bardzo różne i pod względem wielkości i zaludnienia i wreszcie ukształtowania terenu, ale każda wycieczka sielsko zaczynała się już na promie. Łagodny zefirek, spokojna muzyczka, słoneczko, ktoś tam popija kawkę i przegryza muffinem, ktoś siedzi na pokładzie opala nogi i czyta książkę, ktoś znowu łapie uciekający krajobraz w obiektyw...

Kolaż ze zdjęć Dominika.

czwartek, 4 lipca 2013

Las deszczowy

Tutaj na zachodnim wybrzeżu nie ma czegoś takiego jak łagodne przejście pomiędzy lasem a oceanem. W miejscu gdzie kończy się ostatnia fala, jak tylko ocean nieco odpuści, drzewa wystrzeliwują w górę. Granica pomiędzy tymi dwoma gigantami jest zmienna. Ocean ciska kamienie, kłody, a nawet samego siebie między drzewa. W odwecie korzenie sosen i świerków wciskają się w każdy najmniejszy zakamarek skalny przeznaczony dla pąkli i skałoczepów, górują nad ogrodem z ukwiałów i rozgwiazd, co zasłania się falą z każdym przypływem. Powietrze jest jednocześnie przesiąknięte zapachem ryb i gliny z dodatkiem gnijących wodorstów i butwiejącego drewna. Stojąc na plaży można rozkoszować się widokiem po sam horyzont, tak daleko jak tylko wzrok pozwoli, ale jeśli się odwróci plecami do wody, zostanie się oślepinym jakby weszło się nagle do ciemnego pokoju. Znalezienie ścieżki w tym gąszczu graniczy z cudem. Drzewa owinięte w mchy i okryte paprociami jak przebierańcy z upiornego dramatu strzegą swoich tajemnic.

Las deszczowy w British Columbia jest niesamowity: ogromne, święte, ponadczasowe drzewa, rozłożyste i strzeliste niczym katedra w Notre Dame, jednak dla obcego niebardzo przyjazne miejsce. Można być 20 kroków od drogi lub plaży i starcić orientację. Będąc w środku ma się uczucie wyjścia poza czas, nie ma przeszłości ani przyszłości, tylko przemoknięta, mrocznawa rzeczywistość. Pod stopami podcinająca nogi plątanina korzeni i gałęzi, a co 15 metrów zwalone, pokryte mchem drzewo, grubsze niż stojący człowiek i długie na kilkadziesiąt metrów. Te z kolei są żywicielami dla kolejnych pokoleń. Cała zgraja młodych, rwących się do światła drzewek, jak zastęp zuchów wyrasta na tych starych pniach. Tutaj nie ma granicy pomiędzy życiem a śmiercią, jedno istnienie zlewa się i miesza z drugim: każde odchodzące życie staje się początkem innego, walczącego o kawałek nieba dla siebie. Głęboko w dole ciężkie podszycie lasu kryje strumienie i tylko szmery zdradzają obecność wody, bo okiem niesposób przejrzeć przez tę gęstwinę. Ziemia jest miękka i gąbczasta jak stary materac. Ma się wrażanie, że jeśli noga postanie zbyt długo, zostanie się obrośniętym i wchłoniętym przez ten pradawny, pierwotny żywioł. Przytłaczające, duszące uczucie wywołuje nieodparte pragnienie światła słonecznego, które możnaby szybko zaspokoić, gdyby nie te drzewa...

Kolaż ze zdjęć Dominika głównie z zimy i wczesnej wiosny.

Tekst inspirowany książką "The Golden Spruce" John Vaillant.