Czy najpiękniejsze na świecie?
Na pewno najpiękniejsze w swojej kategorii* ;).
Każdy park ze swoim własnym charakterem, malowany innymi barwami, kreślony inną kreską. Trochę tu Dolomitów, trochę Tatetków, trochę Bieszczadów, niektóre szczyty jak w szwajcarskich Alpach, niektóre jak w Tian Shan czy w Pirenejach.
Glacier National Park -> link do pełnej galerii pełnej zdjęć
Piękny Mordor, jeśli można utworzyć taki oksymoron, to tu będzie znakomicie pasował. Gdzie by wzrokiem nie powędrować, miazga na wszystkie 360 stopni. Strzeliste, honorne szczyty, z zawieszonymi lodowcami, górą pokryte śniegiem, który z resztą dopadał podczas jednej z naszych wycieczek. Wgiełgaliśmy się na Abbott Ridge skąd w nieskończoność wgapialiśmy gały (wybaczcie Gałeccy :p) w masywną pionową ścianę Mount MacDonald. Szukaliśmy wzrokiem możliwych dróg w tej skale można by rzec stworzonej dla łojantów. Co ciekawe, pierwsze drogi wytyczali szwajcarscy przewodnicy sprowadzeni zaraz po doprowadzeniu Canadian Pacific Railway do Rogers Pass. Mieli dzięki swojemu alpejskiemu doświadczeniu nadzorować budowę dróg podejściowych i dalej wspinaczkowych. Dla pełnego obrazu warto sobie uzmysłowić, że to obecnie 40 bitych godzin jazdy samochodem z Nowego Jorku. Na przełomie XIX i XX wieku, bo o tych czasach mówimy, większość statków (zapewne parowych) zawijała na wschodnie wybrzeże, skąd zapewne koleją (również parową) należało przebyć ponad 4200km, aby dostać się na Rogers Pass... Oni już wtedy wiedzieli że warto :D.
Piękny Mordor. Widok z Abbot Ridge na misiowe stadko. (Grizzly Mountain, Ursus Minor i Major Mountain, wszystkie w okolicach 2700mnpm)
Widok z Abbot Ridge na Mount MacDonald 2869mnpm. Czyż nie przypomina trochę Matternhorn od szwajcarskiej strony właśnie?
A my tacy malutcy w tym całym ogromie górskim. Szczególnie odczuliśmy to następnego dnia po wdrapaniu się na Hermit Meadows. Dolinka zawieszona w cyrku górskim, prześlicznie położona, poprzecinana strumyczkami z pachnącymi, kolorowymi kwatuchami, a ponad nią surowe góry. Powiało prawdziwym wspinem, szczególnie jak podczas naszego spacerku minęły nas dwie grupy z linami i jak zobaczyliśmy rozbity namiot w miejscu gdzie nasz zasięg się kończył. To się nazywa mieć okno (namiotowe) z widokiem na raj!
Hermit Meadows z widokiem na Mount MacDonald przysłoniety kapeluszem i uwaga! Avalanche Mountain (2831) Tata: Tam właśnie synku nie należy chodzić w zimie. Synek: BUMMMM!!!
"Okno" z widokiem na Hermit Mountain (3044) i Mount Rogers (3086) - to te z tyłu, a na pierwszym planie misie widziane też z Abbot Ridge.
Yoho National Park -> link do ju-hu! wszystkich fot
O ile Galacier National Park był klasycznie górski, w takim naszym tatrzańsko-alpejskim pojmowaniu kasycyzmu ;), ze skałą w przeróżnych odcieniach szarości, maźniętą brudną bielą letniego śniegu, z zielonymi łąkami i szemrającymi strumieniami, to Yoho zaprezentowało się na rudo. Rudziutkie piękno (można doszukiwać się podtekstów, skojarzeń i dwuznaczności ;)). Już nie tak surowe, mniej strzeliste a bardziej plaskate, trochę zdolomicone. A przez nagłe zrywy i uskoki skalne obfite w grzmocące wodospady. A dla kontrastu ciche, bajeczne jeziora szmaragdowe...
Widok na Yoho z Mount 7 Trails (2500) w Golden. Widziałam początek jednej traski rowerowej na tej górze - prawda, że była oznaczona znaczkiem "Expert", ale nie wiem jaki ekspert jest w stanie zjechać po korzeniach i kamieniach w trawersie o nachyleniu, tak na oko, 70stopni?!!!!
Widok z Paget Lookout na Mount Ogden (2695). Rudości rudziejące rdzawą rdzą.
Emerald Lake czyt. Szmaragdowe Jezioro
Ale by oddać sprawiedliwości miejscu i żeby nie wyszło, że takie znów bardzo "ciepłe kluchy", to ściany pionowe też były. Część startowała prosto z naszego kampu. Wychodząc spod prysznica można sobie było przysiąść jeszcze na pieńku, zadrzeć głowę do góry i zapatrzyć na rozpływające się ciepło zachodzącego słońca... w ścianach Katedry.
Cathedral Mountain widziana z kampingu Kicking Horse.
Banff National Park -> link do banfastycznych zdjęć
W informacji turystycznej w wiosce Lake Louise powitała nas uśmiechnięta pani i przed wręczeniem mapy pokreśliła tak z 3/4, tłumacząc że tam iść nie możemy, gdyż aktualnie teren zajęły misie. Poptrzyliśmy więc lekko zdegustowani na ten skrawek mapy, który nie został zamalowany, no ale wyjścia nie było, dolina o kuszącej nazwie Paradise Valley stała się w tym roku rajem dla niedźwiedzi i musieliśmy się obejść smakiem. Wybraliśmy się zatem nad kanadyjskie Morskie Oko - Louise Lake. No i cóż tu wiele pisać, widoki ładne, jezioro fotogeniczne, choć wyzwaniem było złapać kadr bez pani z pieseczkiem, bandy bachorów albo pana fotografującego panią, która przysiadła zwiewnie na kamieniu w klapeczkach (pani w klapeczkach, nie kamień, żeby było jasne). Wyskoczyliśmy jeszcze piętro wyżej nad Agnes Lake, gdzie już ciut lepiej, jak w Piątce w wakacyjny weekend. Ale można było oddychać i powzdychać do ogromnych pionowych ścian i wiszących nad nimi lodowców. Odsłoniły się ziejące szczyty, a możliwe że ziały bo szło na deszcz.
Lake Louise. Dacie wiarę, że za nami wrąbali ogromny hotel z 550 luksusowymi apartamentami ulokowanymi na 9 piętrach, o ile dobrze policzyłam. Masssakra!!!
Agnes Lake. Idzie dysc.
Widok z Big Beehive na ziejące szczyty, jakieś 150 m ponad Agnes Lake.
I jeśli ktoś w Kanadzie zatęskni za Dolimitami, to koniecznie Dolomite Pass. Wprawdzie po zejściu nie czeka chrupiaca bagietka z dobrym tanim włoskim winem, ale to co na górze rekompensuje w pełni ten kulinarny zawód. A skoro jesteśmy przy kulinarnych odlotach, to przepysznie prezentuje się skała (raj dla oka geologa ;)). Równolegle ułożone różnokolorowe warstwy jak w misternie przyrządzonym torcie, przeciętym ostrym nożem. Następnie niby od niechcenia jakby ktoś fantazyjnie wyciął kawałek w środku, to znowu okręcił lekko na łyżce, oblał sosem karmelowym i obsypał płatkami gorzkiej czekolady. Mniami :P.
Dolomite Pass ze swoją cudną strukturą skały.
Dolomite Peak (2782). Czyż nie wygląda jak zatopiony dawno temu okręt?
Jasper to mnóstwo zwierzyny, wszystko czego dusza zapragnie niedźwiedzie, nieniedźwiedzie, grizli, miski czarne, zielone, wiewiórki, myszy, elki, sarny, orły, kruki... jakby zobaczyć na wiki jakie zwierzęta zamieszkują Rockies, to większość podczas tych kilku dni chyba widzieliśmy na własne oczy. Druga charakterystyczna rzecz to ogromne spływające jęzory lodowców, z Columbia Icefield na czele. Na czele również z turystami w tym rejonie, bo wiadomo, że słówko "naj" przyciąga... i co tu dużo mówić, nas też przyciągnęło. Nie wykupiliśmy jednak wycieczki autobusem na lodowiec, ale wdrapaliśmy się na grańkę po drugiej strony doliny, żeby móc podziwiać ten cud natury. O tak, nie pomyliłam się - na Columbia Icefield wjeżdżają autobusy na specjalnych szerokich kołach i pewnie z napędem na 4 koła. Kolejne wycieczki też obfitowały w lodowce oraz jeziora. Znów groźne góry, strzeliste płyty skalne i ziejące przełęcze.
Idziemy grańką po przeciwnej stronie doliny, z tyłu lekko na prawo Columbia Icefield.
Jęzor Angel Glacier spływający wodospadami do jeziora Cavell Lake.
Wielkie płyty skalne spływające do Maligne Lake. Widok z Bald Hills.
Wszystko jak w pigułce, w dwa, zbyt krótkie tygodnie sierpniowe... Dotknęliśmy, liznęliśmy, z każdym dniem bardziej przekonani, że to tylko rekonesans, że przyjdzie czas by tu wrócić, by pobrać mapy na treki nie tylko jednodniowe, by dać nura w tę dzicz, tę przestrzeń i ten absolutnie piękny górski świat.
Wyjaśnienia:
* w Kanadzie wszystko jest opisywane jako największe, najdłuższe, pierwsze w swojej kategorii; śmieszy nas to, bo mają piękny kraj z ogromną ilością wspaniałych "rzeczy" i taki jakiś kompleks narodowy chyba wyłazi ;)