piątek, 28 czerwca 2013

Czy warto wyjechać do Kanady?

Zasłyszane:
-> 
Na narty albo sushi warto :P
-> Warto !!:) Dobrze jest :) Ciepło, zielono, i jeszcze nie było trzęsienia ziemi...
tylko trzeba jeszcze na dłużej zostać, żeby finansowo "na swoje" wyjść :) No i najlepiej kupić nieruchomość, a nie wywalać 1 tys CAD (albo i więcej) miesięcznie na czynsz....
-> Warto, co by docenić co się ma i ewentualnie ocenić co fajniejsze czy to w Pl czy to w Kanadzie. No i żeby mieć co wspominać :D.

Subiektywnie:
Warto jeśli w ogóle chce się na jakiś czas wyjechać, ale trzeba pamiętać, że swój haracz imigranta trzeba zapłacić jak wszędzie.

Obiektywnie:
artykuł: RYNEK PRACY W KANADZIE

czwartek, 27 czerwca 2013

Windą do...?

Instytucja windy znana od ponad 150 lat w bloku takim jak nasz cieszy się wzięciem. Szczególnie chętnie wciskamy guzik mieszkając na 9 piętrze. Ale rozprawka o windzie nie będzie traktować podejścia technicznego, bo choć wkurzające jest czekanie i nieraz zastanawiam się co za informatyk wymyślił taki algorytm, że ciągnie na samą górę dźwig z garażu, zamiast z 5 piątego piętra. A! Trzeba w tym miejscu dodać że windy są dwie, więc zadanie nie takie znów bardzo skomplikowane.

Ale jak traktować windę? Czy ściągnąć wałki z głowy, zrzucić podomkę i założyć coś mniej domowego, nawet jak się zjeżdża do sąsiada po cukier albo nastawić pranie. Bo w pralni to już nie przeszkadza, że się paraduje w pidżamie (tym bardziej u sąsiada), ale na 2 metrach kwadratowych?! A nie daj boże kilka osób wsiądzie... Albo czy można poprawiać makijaż śpiesząc się do pracy, albo wyciągnąć z torebki tego dnia jeszcze nieodkręcone perfumy? To jeszcze nie problem jak się jedzie samemu, rach ciach i zaraz się znika, w przeciwieństwie do pozostawionych oparów. Może w takim razie należałoby przed każdymi drzwiami do windy postawić tabliczkę:
"Nie urzywać aerozoli. Brać regularnie prysznic.
Nie palić papierosów przynajmniej pół godziny przed wejściem do windy.
Wywietrzyć ubranie szczególnie dokładnie po pleniu maryśki."

Bo oparami upalić się nie da, a tylko drażni zmysły. I jedyne co usprawiedliwia zapach maryśki w windzie to to że na jednym i drugim można wznieść się wysoko. Poziom dostępności też jest podobny. Windę złapać można w każdym wyższym budynku, a zioło za co drugim bez względu na wysokość, więc statystycznie wychodzi na to samo. Wystarczy mieć karteczkę od lekarza diagnozującą problemy z oddychaniem i już można się inhalować do woli... tylko błagam nie w windzie!

A jak by tak windą do nieba? Przemiła, dobrze zakonserwowana staruszka w niedzielny poranek jedzie windą... do kościoła.
- Idę na śniadanie organizowane tutaj w tym kościele na rogu - opowiada zapytana czy idzie na poranny spacer.
- Mmmmm, fajnie, taki poranny pokarm dla duszy - komentuję uniesiona jej duchowością, a może po prostu hamującą właśnie na parterze windą.
Rzuca mi ironiczne spojrzenie spod zmarszczonego czoła.
- Cokolwiek - odpowiada krótko i wychodzi stukając laseczką i zostawiając mnie wgniecioną w podłogę windy.

Ale nie ma co psioczyć na windę, bo jak się raz oba dźwigi zepsuły, to była wielka bieda. I kto powiedział, że z wózkiem z 9 piętra zejść się nie da. Oj da się, da. Doświadczenie cokolwiek specyficzne i sprzeczne z zasadami fizyki, bo z każdym jednym metrem mniej, ciśnienie rośnie. I znów w przeciwną stronę idą kolejne wskaźniki, rośnie również poziom natężenia dźwięków wydobywających się z wózka i spada diametralnie tolerancja, by na parterze osiągnąć okrągłe zero. Na szczęście był to odosobniony przypadek, który więce się nie powtórzył.

Powtarzają się natomiast przygodne rozmowy, a nawet wymiana gadżetów. Moim ulubieńcem jest koleś z 8 piętra w jaskrawych getrach, zawsze jakiejś kolorowej bluzce, co już wystarcza by zająć Malucha na całą podróż. Ale dostajemy zawsze w bonusie, czy to pluszową torebkę do potrzymania, czy to fancy okulary do przymierzenia, albo znów jakiś lśniący parasol do postukania w podłogę. Dla Malucha odlot.

I sami powiedźcie, jak tu nie odlecieć w windzie? :D

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Lato w VanCity

Powitaliśmy lato pogodą taką se, ale najważniejsze że pogodnie. Więc za Pogodnie powiem, słońce jest zawsze tam gdzie pada deszcz, więc uśmiech się :-D.

I z tym słońcem i deszczem całe towarzystwo wypełzło na plażę, do lasu, do parku, na łąkę. Trudno oprzeć się wrażeniu, że każdy zielony skrawek, a jest ich wydawało się bez liku, przykryty został a to obrusem, a to kocykiem, a to zacieniony stoliczkiem. A na stoliczku... entliczek pętliczek czerwony stoliczek... nie wiem, ja tam ludziom do talerza nie zaglądam.



Piknikowy weekend z rowerami, piłką do siatki i badmintonem. Z dzieciorami, psami, kotami... chciałoby się złapać za telefon i umówić na Błonia :D.


Baker padł


start o 3:00 w nocy z parkingu zasypanego śniegiem
przedzieranie się przez las i zapadanie w wytopionym już mocno wiosennym (właściwie letnim) śniegu
przeprawa przez strumień, który wcale kładki nie miał
szukanie drogi na lodowcu we mgle
i dłuuuugie, dłuuuuugie godziny podejścia
w końcu przełęcz i na szczyt
...i jeszcze przedwierzchołek
i szczyt :-D

ale mnie tam nie było więc dokładnie nie wiem, zdjęcia lepiej opowiedzą:
foty Magdy i foty Dominika

poniedziałek, 17 czerwca 2013

Davie Street

Wywędrowałam postami na obrzeża Vancouver, wyjechałam na dalekie Sunshine Coast, zaraz jeśli tylko uda się z urlopem, to wystukam coś o Rockies, a tu o swoim własnym podwórku cicho-sza. Przerywam więc tę ciszę, bo dzielnica nasza niezwykle interesująca się okazała.

Davie Street, Davie District, Davie Village to dom homoseksulalistów na tzw. West End, zwany też "gaybourhood". Nad głowami powiewają tęczowe flagi jako symbol wolności seksualnej. Czekając na autobus można skryć się przed deszczem pod różowym zadaszeniem i przysiąść na równie różowej ławeczce. Nawet kosze na śmieci są różowe. Kawiarenki dla specjalnych klientów, knajpy też się wyspecjalizowały, podobnie jak niektóre sklepy tylko dla dorosłych.


Czekam na paradę w sierpniu, bo ma przechodzić koło naszego bloku.
A póki co, atmosfera wyśmienita! Słonecznie, kolorowo, ludzie uśmiechnięci, serdeczni, jednym słowem "love is in the air"! :D

Into the wild

Oj dziko dziko zrobiło się ostatnimi czasy. Nawet muszki tak nas upierdliwie ostatnio pogryzły, że cały tydzień minął i dalej swędzi. Najgorzej ma Maluchu, bo się nie może jeszcze drapać.

Ale na szczęście w kontakt fizyczny z tutejszą fauną poza wspomnianymi muszkami i komarami nie wchodzimy, a okazji pojawia się coraz więcej. Nigdy nie wiesz skąd się czego spodziewać, czy z wody, czy z powietrza, czy z drzewa, czy zza krzaków, a może po prostu jak przedwczoraj zza zakrętu w parku na obrzeżach miasta?

Tak! Jest pierwszy kanadyjski misiu! Spojrzany oko w oko z odległości jakichś 30m.

Niestety stety nie mam zdjęć, po we wszystkich poradnikach piszą, żeby nie bawić się w sesje zdjęciowe, ale raczej brać nogi za pas, powoli się wycofać i hałasować. Więc złapałyśmy się mocno za ręce i zaśpiewałyśmy na dwa głosy... nie pamiętam już co to było, ale coś skocznego i odmaszerowałyśmy. Misiunio jeszcze kawałek za nami człapał, ale chyba po prostu mu było po drodze w naszą stronę. Najlepsze, że spotkanie z, jak mniemam czarnym niedźwiedziem, miało miejsce ok 200m od parkingu uniwersyteckim, więc nie żadne dzikie odludzie.

Czarny niedźwiedź wygląda jak poniżej, ale nasz był znacznie mniej masywny.

Najbardziej się przestraszyłam myśli, że trafiłyśmy na oseska i zaraz przyjdzie kochana mamusia. Ale tego się już nie dowiemy, a on pewnie z czasem urośnie w naszych wspomnieniach :-D.

Przy tym niśku wszystkie wcześniejsze zwiarzaki bledną. A było ich trochę.

Były szopy pracze przechadzające się ulicą albo wychodzące na ścieżkę w parku. Jednego poranka miałam takie szczęście, że najpierw byłam świadkiem jak polowały na jakieś gniazdo wysoko ponad głowami, a potem innego ja upolowałam w drodze powrotnej do domu.

Były węże albo inne padalce. Zupełnie się nie znam, więc równie dobrze, ktoś popatrzy na poniższe zdjęcie i powie, że to zaskroniec. Może i tak być.

Jeszcze kilka atrakcji na razie nas ominęło. Na przykład kojoty, które należy odstraszać rzucając do nich kamieniami, albo kuguary, na które szczególnie należy uważać jak się ma małe dziecko. Są też przyjemniaczki skunksy, których obecność póki co rozpoznajemy tylko po pozostawionym swądku. Nie zadzrzyło nam się również pływać z orką, choć nie jest to takie bardzo nieprawdopodobne. Widziano je kilka dni temu na plażach, na których normalnie urzędujemy.


A na wyspach Bergamuta podobno jest kot w butach, widziano także osła, którego mrówka nisła. Jest też wieloryb stary... no, te orki stare nie były ;-).

niedziela, 16 czerwca 2013

Sea to Sky

Jeziora, fiordy, zatoczki, wysepki, skaliste brzegi porośnięte lasem deszczowym, dzikie plaże... i znów brak mi słów by opisać to, co mam w głowie, gdy zamknę oczy.

 trochę Sunshine Coast i trochę okolic Squamish

A na wspomnienie ostatnich wycieczek czuję się jak w DOMU. I nie dlatego, żeby okolica specjalnie przypominała pejzaże małopolskie, bo i woda i las i skała jest, ale w zupełnie innym wydaniu. Natomiast brzęczą mi cały czas w głowie rozmowy towarzyszy podróży:
- O! Jakia trawa - zupełnie jak w Lasku Wolskim.
- Mmmmmm, ale pachnie, jak gorczańska łąka...
- Aaaaaaa, te kwiatki to zupełnie jak u mojej babci w ogródku.
- Ale bym pojechałbym do Ulini, tam też takie morze.


... i co lepsze na słowiańskich rubieżach nie poprzestali ;)

w knajpie pod Chiefem w Squamish