czwartek, 30 maja 2013

Roczek

I kto by pomyślał, że będę tarzać się po podłodze, miałczeć, muczeć albo pohukiwać?
Albo lecieć do domu po kilku chwilach nieobecności i wściekać się, że winda za wolno, schodów za dużo i w ogóle za długo?
I kto by pomyślał, że będę kitłasić się bladym świtem w piernatach bez cienia żalu, że ostatnia szansa na sen przepadła?
I kto by pomyślał, że nie zatęsknię za kieliszkiem wina, dobrym drinem i imprezą do rana
...choć to ostatnie to może wynikać z przedostatniego :D

I choć do pracy  chciałabym już wrócić i rozruszać trochę szare komórki w makówce.
I choć po głowie też już zaczynają chodzić jakieś większe wyprawy... byle by się dało z Maluchem.

To piękny rok wczoraj minął, taki rok mlekiem i syropem klonowym płynący.
Piękny rok z zachwycającym małym człowiekiem.

Dziękuję Ci Qbuśku! :D


poniedziałek, 27 maja 2013

Seattle

Mówią, że Seattle to taki odpowiednik Vancouver tylko po drugiej stronie mocy, też pada, też nowoczesne duże miasto z drapaczami chmur, też nad oceanem, też pełno jezior wkoło, też otoczone górami. Ale na tym chyba podobieństwo się kończy.

Warto spędzić dzień, no góra dwa. Zobaczyć spodek Space Needle, która ponoć konkurowała z wieżą Eiffla. Zobaczyć samo miasto z wysokości i ze stateczku, bo linia budynków prezentuje się imponująco. Warto przejść się na Public Market, taki nasz Stary Kleparz, tylko jakby jeszcze gdzieniegdzie posadzić muzyków, a grają całkiem dobrze. I to by było na tyle co warto.

https://plus.google.com/u/0/photos/117485685044905880596/albums/5880479354894927393

Zapomnij o kawie z pierwszym na świecie Starbucksie, bo ścisk taki, że igły nie wepchniesz. Zapomnij o nadmorskim spacerze Waterfrontem, bo zaraz obok estakadą pociągnęli autostradę. Zapomnij w ogóle o przyjemnym spacerze, bo huk taki w całym mieście, że głowa boli, pełno samochodów, a centralnie nad miastem zniżają się do lądowania samoloty.

Za to spotkałam się po raz pierwszy z ciekawą subkulturą młodzieży ubranej w różne niepasujące do siebie kolorowe szmatki, zafarbowane włosy, pomalowane twarze, poodkrywane nieapetycznie wylewające się brzuchy, albo dla odmiany wystające żebra. Dzieciaki przemieszczające się w podgrupach dość chałaśliwie, zaczepiające przechodniów o 2$, wyszarpujące balony z jakiejś wystawy.  Ktoś na deskorolce, ktoś na wrotkach, ktoś z papierosem, ktoś z batem smagającym chodnik. Przechodziliśmy na drugą stronę ulicy.

Więc jak dziś w deszczu przeszłam się zielonymi ulicami Vancouver, to nawet nie wyciągałam parasola, tak mi było dobrze :).

wtorek, 21 maja 2013

USA

Po różnych perypetiach związanych z wyjazdem do Seattle w końcu dało mi się przekroczyć granicę z USA.

A jakie perypetie? Najpierw załatwianie wizy i system informatyczny, który się wykrzaczał kilka razy podczas składnia deklaracji przez internet. Potem dwa podejścia do umówionego spotkania, bo za pierwszym razem miała zbyt dużą torebkę, a w końcu wycofanie się z samego dworca. Już mieliśmy kupione bilety na pociąg, a tu pan celnik zapytał dokąd jedziemy i ponieważ nie umiałam podać adresu hotelu, najwyraźniej uznał, że zamierzamy spać z Kubkiem pod mostem lub na ulicy. W każdym razie nie wpuścił nas.

A tym raziem elegancko... nie licząc półtora godzinnego czekania na granicy, żeby wbili do paszportu małą białą karteczkę, która jest totalnie ne wiem po co, skoro jest wiza i skanują ją za każdym razem jak przekracza się granicę.

Nasz pobyt w USA postanowiliśmy rozpocząć klasycznie, a mianowicie poszliśmy na śniadanie do Denny's i zamówiłyśmy z Magdą klasyka, czyli jajka sadzone na bekonie serwowane wraz z grubo natłuszczoną bułeczką oraz naleśniki grube na dwa palce serwowane z syropem, bynajmniej nie klonowym. Pysznościowe bez dwóch zdań, pytanie czy zdrowe... kto by tam pytał jak się uszy trzęsły :D. Do tego lurowata kawa z dzbanka z dużą ilością mleka w ilości ile kto w brzuchu zmieści. Dominik poszedł dużo bardzej hardcorowo i zamówił podwójnego hambusa. Dzięki temu nie musiał już nic jeść aż do kolacji.

Następnie poszliśmy do sklepu pod tytułem "dress for less", by nabyć drogą kupna skarpetki i podkoszulki, które się nam wyniszczyły w bębnowych suszarkach. Kupiliśmy też rurki dla Kubka, które po złamaniu świecą oraz zgrzewkę coli, bo po pobudce o 5:00 rano, oczy nam się kleiły, a przecież to był dopiero początek dnia i wycieczki.

A potem było pięknie. Ale lepiej pomilczę, a zamiast tego wrzuciłam zdjęcia z zachodniego wybrzeża stanu Washington:
https://plus.google.com/u/0/photos/117485685044905880596/albums/5880330454477375777




piątek, 3 maja 2013

Majówka

Jest niewiarygodnie kwitnąco! Soczysta zieleń, każdy skraweczek albo soczysta trawka albo kwiatuchy. Błękitne niebo, świeże listeczki przepuszczają słońce, tu jakiś kot się wygrzewa na murku, tam gęsi się pasą. Ulice wyglądają jak aleje w parku, z drzewami kwitnącymi we wszystkich możliwych kolorach. Kwiaty wylewają się z ogródków jakby się już nie mieściły w przyznanych im granicach.

Siedliśmy dziś z Qbkiem przy fontannie na trawniku w jednym z parków. Przyszło dwóch kolesi, jeden z gitarą, więc muzyka przyciągnęła Malucha. Posiedzieliśmy, posłuchaliśmy, zamieniliśmy kilka zdań. Ale bez presji i potrzeby rozmawiania... ciepła, miękka trawa, słońce grzejące w plecy i tak czas sobie płynął. Bajka.