piątek, 25 stycznia 2013

Japończyk od Chińczyka

- This is my price and this is your price - wskazał zapisane na kartce liczby, po czym ściągnął okulary i z wielce zafrasowaną miną zaczął uciskać nasadę nosa - this is very good price, car is good, this is Japanese car, very good engine, no problems. Used car, but you see, my people check it and it is very good, no problems.
Z tego co sobie przypominam jakieś podręczniki ze studiów w stylu 'sztuka negocjacji w weekend', to on chyba czytał te same :-D. Więc było wprowadzenie drugiego faktora poza ceną, czyli gwarancji i udowadnianie ile go to będzie kosztowało miesięcznie. Było odwołanie się do autorytetu i pozorne, jak mniemam, konsultacje z szefem. Były nerwowe gesty w stylu "ależ pójdę z torbami, jak się na to zgodzę, wy ludzie litości nie macie?"
I daliśmy się wciągnąć w tę grę. Jakub został wykorzystany jako argument do przedłużenia gwarancji, bo przecież jak my z dzieckiem, nowi w Kanadzie będziemy załatwiać cokolwiek, jak się samochód zepsuje. Posunęliśmy się nawet do symulowanej próby zerwania negocjacji, na co nasz sprzedawca zareagował jak by zobaczył pożar. Najśmieszniejsze, że żadne z nas negocjować nie umie i nie lubi i właściwie przyszliśmy z zamiarem dokonania zakupu tego samego dnia, na warunkach jakie były w ofercie. No ale skoro sytuacja tego wymaga, to niech i tak będzie.
To był zeszły tydzień. Auta się i tak nie udało kupić, bo bank zawiódł, tzn. bezczelnie nie pracował po 18:00. Za to dziś wyjechaliśmy rafką prześlicznie niebieską z rejestracjami Beautiful British Columbia! :-)

wtorek, 22 stycznia 2013

Matka Polka na obczyźnie

To teraz będzie o mnie. Postaram się nie zanudzić.
Trzy tygodnie minęły, a mnie się już udało przeżyć zachwyt połączony z euforią, załamanie zwane też kryzysem, żeby nie mylić z depresją i chyba powoli się oswajam z rzeczywistością. To nie znaczy oczywiście, że przestaję się dziwić, oburzać i przyjemnie zaskakiwać każdego dnia, ale o tych codziennych nowościach to już osobne posty będą. Znawcy, a tacy z pewnością też będą czytali ten stukot, zmarszczyli by czoło "ale jak to? fazy szoku kulturowego w 3 tygodnie?! niemożliwe". No więc może to i nie fazy szoku, ale jakieś tam fazy na pewno ;-).
Śmieję się, że dziś będzie przełomowy zwyczajny dzień, bo po tym jak wrócimy z Qbą z basenu, robiąc po drodze zakupy warzyw i owoców na bazarze, życie na prawdę będzie wyglądać jak w Krakowie. No, z tą różnicą, że w zieleninę zaopatrzymy się u Chińczyka, do tego kupimy tofu i jakieś "nudle" i przygotujemy potrawinę z sosem kuchni indonezyjskiej. Wieczorem, jak Dom wróci z pracy, wyskoczę na jogę, a potem przyjdzie Magda i wypijemy lampkę wina planując weekend.
Jutro dla odmiany wyskoczymy na spacer albo przebieżkę po parku, może jak będzie lało to wbijemy do oceanarium pooglądać rybki i dzieci (tak, tak, Maluch stęskniony za dziećmi), albo popłyniemy łódką na niby-wyspę i będziemy przypatrywać się gęsiom i kaczkom. Oby tylko chciały latać, bo jak tak tylko chodzą to straszna nuda ;-).
Może też pójdziemy na spotkanie dla mam z dziećmi do któregoś z okolicznych "domów kultury". Oj, tak, tak, bardzo prężnie to tutaj działa. Widać efekty wysokich podatków :-D. W samym Downtown można cały dzień spędzić chodząc z jednego spotkania na drugie... "Family Fun time Drop-in" albo "Creative Playtime Drop-in" albo "Little Babytime" albo "Action Kids" albo takie, bardzo mnie zaintrygowało i musimy to sprawdzić: "Jellyfish Playtime", no bo że zabawa z meduzą?????? Moja wyobraźnia zawodzi, może coś na kształt Meluzyny z Akademii Pana Kleksa? Sprawdzimy, dam znać.
No i bardzo inaczej? Tylko Was brak! Czyli jednak tęsknota. To która to faza, ktoś mi powie, bo ja się już pogubiłam...
...tak, tak, delikatnie podpuszczam do pisania komentarzy :-D

poniedziałek, 21 stycznia 2013

Trzy kopce

Taki nasz Piłsudskiego, Kościuszki i Wandy. Trzy kopce wokół Vancouver wpisane we wszystkie przewodniki, wycieczki i główne atrakcje, szczególnie dla narciarzy, ale nie tylko. Najbliższy, oddalony 12km od centrum Grouse Mountain (The Peak of Vancouver) słynie z tego że wbiegnięcie na niego wyznacza stopień bycia "fit" wśród lemingów korporacyjnych. Bo otóż tak oto "lifestyle" jest mega zdrowy, sportowy i outdoorowy. Mogę się schować z moim tuptaniem z wózkiem. Jeszcze mi się nie zdarzyło nikogo minąć, a czasem wyprzedają mnie piechurzy :-D. No ale na szczęście na Grouse jest też kolejka i można wygodnie wywieźć tyłek na jakieś 1000mnpm, potem tylko kawałek podejść na szyt. Kolejny kopiec to Cypress Mountain, już znacznie dalej, bo 30 km od cetrum ;-). Podobnie jak dwa pozostałe super na nartki, ale nadaje się też na turowanie lub rakiety śnieżne. A jak tego brak, bo jeszcze nie nabyliśmy, to z buta też daje radę. Wprawdzie patrzą na nas jak na wariatów, bo sami hopla mają na punkcie bezpieczeństwa. Trasy oznaczone tyczkami co 5 metrów, jak tylko ścieżka wychodzi poza szlak, to 4 tablice wbite, informujące o niebezpieczeństwie lawin, przepaści, spadających kamieni, gryzli i żarłaczy ludojadów. No ale nic to, co zrobisz? - nic nie zrobisz. I na koniec Seymour Mountain. To już poważna wycieczka i nawet trochę czuliśmy nogi po zejściu. Chociaż ćwiczymy podejścia, spindrając się, jak tylko się da, na 9 piętro po schodach. No co? Trzeba trenować przed czanem! PS. Zespuł się Enter i nie mogę zrobić odstępów między akapitami :-/. Ach ten mac, a może to google+, już sama nie wiem.

wtorek, 15 stycznia 2013

Okolicy obczajanie

Spróbuję nawiązać jakąś spójność pomiędzy zdjęciami i tym co tu stukam. Ale wiecie jak jest, zdjęcia robi się jak jest ładna pogoda, a pisze dokładnie na odwrót. Przecież szkoda słonka na siedzenie przed kompem. I efekt jest taki, że widać jasne promienie w parku, albo widoki na miasto i góry albo zimę w pełni ze skrzącym śniegiem, a przeczytać można tylko że leje. A dziś dla odmiany nie leje a prószy :-D.

Więc (chociaż całe liceum Zemankowa powtarzała, że nie zaczyna się zdania od więc ;-)) okolica daje takie możliwości, że możemy siedzieć tu i siedzieć a i tak zostaną miejsca do których nie dotrzemy.

Póki co w ciągu tygodnia docieramy z Qbkiem nad okoliczne jeziorka, na plażę nad zatoką, zapuszczamy się do parków i innych atrakcji miejskich typu oceanarium i takie tam.

Plaża nad English Bay (7min drogi od nas)


Lost Lagoon w Stanley Park (20min drogi od nas)


Ufff, nauczyłam się właśnie zamieszczać zdjęcia, teraz będzie już z górki ;-).

czwartek, 10 stycznia 2013

Start-up package

Koniecznie parasol i to nie taki od Chińczyka ze sklepu za rogiem, bo jak się już zdążyliśmy przekonać  nie daje rady tutaj. Po jednym składanym na łeba i jeden mega wielki, żeby Qubka chronił jak sobie przycina komara w nosidełku. A do parasola koniecznie kalosze. Mogą być modne i eleganckie w stylu kozaczków albo kolorowe na rozwianie chmur. Ważne żeby były porządnie wysokie i solidne bez dziury... więc second-hand odpada w tym wypadku. Ten deszczowy zestaw dopełnić powinien pokrowiec na wózek i to nie byle jaki, bo taki jak mamy zwykły z polski (choć producent kanadyjski) też nie daje rady.

I co można robić w taki deszczowy dzień? obserwować krople spływające po szybie... można też wybrać się po stół i krzesła i wziąć gościa na litość, że my te krzesła to sobie przeniesiemy, ale stół... no jeśli byłby tak miły i mógł go przewieść to my będziemy bardzo wdzięczni, bo jak tu nieść stół w deszczu?! Albo można puszczać bańki ze śliny, albo bąki zbijać, albo włożyć głowę do akwarium (czyt. pójść do oceanarium) i dołożyć sobie jeszcze wody jakby tej z nieba było mało.

Jeden gościu powiedział, że pogoda w tych miesiącach to taka inwestycja. A że był to koleś z pracy Dominika, więc liczę na to że mądrzy ludzie, ci amazonianie. Poczekamy zobaczymy.

Ale co jeszcze do pakietu startowego? Syrop klonowy oczywiście! :-) No i przepis na wielkie hamyrakańskie naleśniczory. A skoro już tak kulinarnie się zrobiło, to jeszcze masło orzechowe na kanapce z dżemem i ogromna paka płatków zbożowych na śniadanie.

Do tego mac w torebce lub w plecaku, a w garści kawa ze Sturbucks'a, względnie od Tim'a, w zależności od tego czy jest się kanadyjskim patriotą czy też nie.


poniedziałek, 7 stycznia 2013

Hi there!

Właśnie mija tydzień odkąd wylądowaliśmy po kanadyjskiej stronie mocy.
Jest... jeszcze nie wiem jak... inaczej? trochę inaczej, ale znowu bez przesady.

Vancouver urzeka różnorodnością. Toną w chmurach szklane drapacze, pachną chinskie, tajskie i inne knajpeczki, a kawałek dalej można już odpocząć sobie w zaciszu parku z widokiem na góry, zatokę i łódeczki.

jZadomawiamy się powoli. Udało się drugiego dnia w ciągu 2h znaleźć mieszkanie i teraz mamy dom na 9 piętrze z widokiem, który absolutnie zachwyca. Na pierwszym planie historyczne jak na Kanadę domeczki (czyli pewnie mają ok 60-70 lat), dalej wieżowce i światła Downtown, a na ostatnim planie góry :-). Mieszkanko jest na rogu wiec mamy okna z dwóch stron, na pn i na wsch. I pod warunkiem ze świeci słońce, to świeci nam do wczesnych godzin popołudniowych. A właściwie co ja mówię, światło świeci nam 24h/7, bo iluminacja okolicznych budynków jest imponująca.

Na razie mamy materac na środku pokoju, kilka talerzy, które dostaliśmy w spadku po poprzednich lokatorach, zestaw sztućców kupionych na rogu u 'chińczyka' i stolik na mac'a. Minimalizm w najczystszej formie ;-).

Magda mieszka 4min drogi, to bliżej niż w Krakowie. W ogóle z Magdą mamy wypas. Obczajone już gdzie kupić chleb a gdzie żelazko, jak dostać się na okoliczne górki, jak znaleźć nr 1160 na jakiejś ulicy i że trzeba zawsze ze sobą nosić parasol.

Jeszcze tytułem wyjaśnienia tytułu, to tak wyglądają rejestracje samochodowe:


...a tej literówki nie umiem naprawić o-o :-O!!!

... a zdjęcia tradycyjnie wrzucone są tu: goryidoliny